Zina nasunęła hełm na głowę i wpełzła do miękkiego, przezroczystego worka, zastępującego w pawilonie przedsionek-śluzę... 

Każdy jest innym i nikt sobą samym.


Zjawiła się z powrotem po kilkunastu minutach oświadczając, że można już ruszyć w dalszą drogę. Złożono więc pawilon i załadowano do plecaka. Ze względu na niebezpieczeństwo promieniowania i jakichś trujących spalin, wszyscy pięcioro ubrali się w kombinezony ochronne.
Obawy okazały się zupełnie uzasadnione, gdy po przebyciu 150 metrów podeszli do miejsca katastrofy. Nisko ścielące się żółte gazy i ostrzegawcze światełka sygnalizowały niebezpieczeństwo.
Gdy zeszli schodami na niższe piętro, sytuacja skomplikowała się jeszcze bardziej. Główny korytarz, którym powinni byli przedostać się niżej, aby dotrzeć do Dżdżownicy, zalała na dużej powierzchni jakaś gęsta, oleista ciecz. Przejście przez tę przeszkodę było niepodobieństwem, gdyż ciecz wysyłała promieniowanie o stężeniu zabójczym nawet dla ludzi w skafandrach. Widocznie napłynęła ona ze zniszczonych eksplozją urządzeń energetycznych.
PozostawaÅ‚o wiÄ™c zboczyć z głównego salaku i okrążyć zniszczone pomiesz­czenia. Åšlady eksplozji zaznaczaÅ‚y siÄ™ tu jaskrawo. Wiele bocznych drzwi wyÅ‚a­maÅ‚ podmuch gazu, podÅ‚ogi pokrywaÅ‚ pyÅ‚ i drobne odÅ‚amki jakichÅ› urzÄ…dzeÅ„. Przeważnie byÅ‚y to szczÄ…tki cienkich, różnokolorowych rureczek.
Minąwszy wreszcie obszerną halę z na wpół zwęglonymi pniami drzew, osiągnęli wąski boczny korytarz.
W przeciwieństwie do innych pomieszczeń nie był on oświetlony, tylko w głębi majaczył niebieskawosiny blask.
Nauczeni przygodą Włada, posuwali się teraz jak najostrożniej, w dużych odstępach jedno od drugiego. Renę, który szedł pierwszy, zatrzymał się w pobliżu światła. Postąpił krok naprzód i naraz cofnął się gwałtownie.
Przez chwilę trwał nieruchomo, patrząc w kierunku, skąd wydobywało się światło, potem zwrócił twarz do towarzyszy, dając, im jakieś znaki.
— Tam... ktoÅ› stoi — usÅ‚yszeli pod heÅ‚mami jego szept.
Korytarz kończył się ślepym zaułkiem. Panowała tu wszędzie ciemność, tylko naprzeciw, w końcu zaułka, widniał nieregularny, szary otwór o poszarpanych brzegach. Już na pierwszy rzut oka można było zauważyć, że korytarz był uprzednio zamknięty bardzo cienką ścianą, którą wypchnął podmuch wywołany eksplozją.
Co innego jednak przykuwało uwagę wszystkich. W odległości nie większej niż 4 metry, niemal na wprost otworu, stała, a właściwie jakby czaiła się ciemna postać.
ByÅ‚a ona raczej podobna do ogromnej sowy niż do czÅ‚owieka, ale patrzÄ…c na niÄ… odczuwaÅ‚o siÄ™ podÅ›wiadomie, że nie jest to bynajmniej zwykÅ‚e zwierzÄ™. RenÄ™ wÅ‚Ä…czyÅ‚ kamerÄ™ holowizyjnÄ… i postÄ…piÅ‚ ostrożnie krok naprzód, lecz ta­jemnicza istota trwaÅ‚a dalej bez ruchu, odcinajÄ…c siÄ™ czarnÄ… plamÄ… od widocznej za niÄ… jaÅ›niejszej Å›ciany.
— Czy on... jest żywy? — spytaÅ‚a Zoja. Wszyscy myÅ›leli w tej chwili o tym samym. RenÄ™ podszedÅ‚ już do otworu w Å›cianie. UniósÅ‚ wolno latarkÄ™. Snop biaÅ‚ego Å›wiatÅ‚a ogarnÄ…Å‚ znienacka niezwykÅ‚Ä… postać.
— To rzeźba! — zaÅ›miaÅ‚ siÄ™ zoolog i jednym skokiem przesadziÅ‚ otwór. Po chwili wszyscy piÄ™cioro otoczyli koÅ‚em duży, czarny posÄ…g. Teraz z bliska, w Å›wietle jarzÄ…cym siÄ™ pod sufitem, można byÅ‚o stwierdzić, że skÅ‚adaÅ‚ siÄ™ on z dwóch bryÅ‚: wiÄ™kszej, przypominajÄ…cej tułów, i mniejszej, wyobrażajÄ…cej przypuszczalnie gÅ‚owÄ™, o dużej, spÅ‚aszczonej czaszce. Dwa szerokie wgÅ‚Ä™bienia przy pewnej dozie wyobraźni mogÅ‚y ujść za oczy tej dziwnej istoty.
— Wydaje mi siÄ™ — rzekÅ‚ po chwili RenÄ™ — że Urpianie uwielbiajÄ… kubizm. Nie wierzÄ™, aby jakiekolwiek porzÄ…dne zwierzÄ™, a co dopiero istota rozumna, mogÅ‚o mieć tak źle ociosanÄ… gÅ‚owÄ™.
— Czy istotnie ten posÄ…g wyobraża Uipianina? — zapytaÅ‚a z wahaniem Suzy. — Nie widać nawet Å›ladu rÄ…k.
— Te wyżłobienia można na upartego uznać za zarys skrzydeÅ‚ — WÅ‚ad wskazaÅ‚ na regularne rysy biegnÄ…ce po powierzchni tuÅ‚owia posÄ…gu.
— Może to jakiÅ› latajÄ…cy potwór? — dorzuciÅ‚a Zina. — Czy to nie wyglÄ…da na dziób?
Dotknęła palcem wypukłości w dolnej części głowy posągu, poniżej oczu.
— UrpiaÅ„skie zwierzaki latajÄ…ce nie majÄ… dziobów — sprostowaÅ‚a Suzy — przynajmniej te, które spotkaliÅ›my.
— Ale ten może mieć dziób — upieraÅ‚a siÄ™ Zina. — Przecież takiego dużego nie spotkaliÅ›cie.
— Czy jednak nie jest to Urpianin? Spójrzcie na gÅ‚owÄ™: kilka razy wiÄ™ksza od naszej — odezwaÅ‚a siÄ™ Zoja.
— To jeszcze nie jest żaden dowód — zaprotestowaÅ‚a Suzy. — Gdyby przyjąć, że rozmiary posÄ…gu odpowiadajÄ… wielkoÅ›ci modelu, to raczej należaÅ‚oby wykluczyć możliwość, że to Urpianin. Z wymiarów przejść i sprzÄ™tów można wnioskować, że wzrost tych istot nie może przekraczać 120 centymetrów, a ten posÄ…g ma ponad dwa metry. JeÅ›li zaÅ› zaÅ‚ożyć, że posÄ…g jest nadnaturalnej wiel­koÅ›ci, wówczas równie dobrze może on wyobrażać maÅ‚ego ptaszka.
RenÄ™, WÅ‚ad i Suzy oddalili siÄ™ nieco, penetrujÄ…c pomieszczenie. ByÅ‚ to jakby odcinek wÄ…skiego korytarza, który — w przeciwieÅ„stwie do innych ulic urpiaÅ„-skiego miasta — nie biegÅ‚ prosto, lecz zataczaÅ‚ regularny Å‚uk, opadajÄ…c wolno w dół, a z przeciwnej strony wznoszÄ…c siÄ™ Å‚agodnie w górÄ™.
Przeszli kilkanaście kroków, gdy naraz zza zakrętu wyłonił się drugi czarny posąg, podobny do pierwszego.

Tematy