Każdy jest innym i nikt sobą samym.

Beaumont nie mógł sobie wyobrazić bardziej niebezpiecznej sytuacji. Biegnąc zastanawiał się, co do cholery robi pilot. Dlaczego nie wyłącza silnika? W drzwiach ujrzał Langera dźwigającego sanie i przygotowującego się do zepchnięcia ich na lód.
— Zostaw to! — krzyknął Beaumont, ale ostrzeżenie zginęło w ogłuszają-
cym ryku. Skoczył naprzód, podciągnął się do wnętrza kabiny, gdzie za pulpitem siedział pilot Jacowski. Sięgnął nad nim i wyłączył silnik.
— Wyciągnę go — wrzasnął pilot.
— Spróbuj uruchomić silnik, a rozwalę ci łeb — warknął Beaumont. — Nasze
życie zależy od tych sań. Pomóż je wyciągnąć. Maszynę można zastąpić. Nas nie.
— Wycofał się z kabiny, by pomóc Langerowi. — Ostrożnie, Horst. Cały ten lód jest jak gąbka. . . — ujrzał, że w otworze pojawiła się głowa Graysona — Sam, asekuruj na dole. Mogą zjechać. . .
— Szybciej tam, zaczynam się zapadać — odkrzyknął Amerykanin.
Z wysiłkiem wysunęli pełne sanie i zbalansowali je na krawędzi korpusu ma-
szyny. Beaumont zeskoczył, by pomóc Graysonowi przejąć ciężar. Sikorski za-
stygł w chwilowym bezruchu, ale trwał nachylony pod ostrym kątem. Ostrożnie opuszczali sanie i ustawiali je na lodzie. Natychmiast zaczęły się zapadać, więc Grayson i Langer złapali za uprząż i zaczęli odciągać je na mocniejszy lód, w pobliże wyłomu. Beaumont spojrzał na Jacowskiego, który w dalszym ciągu siedział
za pulpitem.
— Jeśli tam zostaniesz, będziesz miał oryginalną trumnę.
— Spróbuję go wyciągnąć.
— Najpierw zobacz, jak to wygląda. Chyba że chcesz, by ktoś skorzystał
z twojego ubezpieczenia.
70
Jacowski ostrożnie zszedł na lód i poczuwszy, jak zapadają mu się buty, pospiesznie dołączył do Beaumonta, na nieco pewniejszy grunt. Śmigłowiec wyprostował się teraz, znowu stał niemal pionowo, ponieważ prawa płoza zsunęła się na głębokość lewej.
— Następny problem, to jak się go pozbyć — stwierdził otwarcie Beaumont.
— Musimy go ruszyć. W górę, albo w dół, wszystko jedno. Nie może tu zostać
w roli drogowskazu, żeby informować wszystkie radzieckie śmigłowce, w którym miejscu weszliśmy w mgłę. Myślę, że jeśli silnik zacznie pracować, wibracje go pogrążą.
— Ta maszyna jest własnością rządu — zaczął groźnie pilot — należy do
Arctic Research Laboratory w Point Barrow. Możemy ściągnąć pomoc i wydostać ją stąd. . .
— Ruszymy ją teraz. W górę, albo w dół, lepiej, żebyś się zdecydował, zanim uruchomię silnik.
— Keith, to cholernie niebezpieczne — zaprotestował Grayson, który właśnie
wrócił, by sprawdzić, co zatrzymało Beaumonta. — Jeżeli zacznie się obsuwać zbyt szybko, z tobą wewnątrz. . .
Beaumont wdrapał się już ostrożnie do kabiny, obserwując jak maszyna re-
aguje na ciężar jego ciała. Nic się nie wydarzyło, więc usiadł w fotelu pilota i sprawdził, czy wszyscy stoją w bezpiecznej odległości. Jacowski cofnął się aż do wyłomu, Grayson czekał tuż poza zasięgiem łopat rotora. Uruchamianie silnika w tych okolicznościach było zadaniem, jakiego Beaumont nie życzyłby najgor-szemu wrogowi, ale maszyna musiała zniknąć. Obojętne czy na niebie, czy pod arktycznym lodem.
Możliwość, że uda mu się wyciągnąć ją z lodu i posadzić na bezpiecz-
nym gruncie — w pobliżu drugiego sikorskiego — była bardzo prawdopodobna.
Wszystko zależało od tego, z jak dużą siłą grząski szlam uwięził płozy. Jednak było bardziej prawdopodobne, że uruchomienie silnika spowoduje pęknięcie lo-du, wyłamanie się z niego płóz i zatopienie śmigłowca. W takim przypadku, by uniknąć pogrzebania żywcem razem z maszyną, Beaumont musiałby ją szybko
opuścić. Włączył zapłon.
Przez chwilę miał wrażenie, że zdoła uratować śmigłowiec. Maszyna zadrżała
— czuł siłę próbującą unieść ją w górę — lecz nagle zaczęła coraz szybciej zagłę-
biać się, przechylając w lewo. Jednym szarpnięciem otworzył drzwi, wyskoczył, poślizgnął się i rozciągnął na lodzie jak długi, tuż pod pochylającą się, opadającą na niego maszyną. Jak w prasie został uwięziony pomiędzy lodem a coraz bliż-
szymi łopatami wirnika. Uniósł się na kolana czując, że lodowa breja wypełnia mu buty, że stają się coraz cięższe i ściągają go w dół. Łoskot wirnika ogłuszył
go, breja wciągała stopy, dłonie szukały oparcia na pewniejszym gruncie.
Wówczas inne dłonie, dłonie Sama Graysona chwyciły go silnie. By zahamo-
wać ślizg, Beaumont podwinął palce stóp, przykucnął i obaj na zgiętych nogach 71
odsuwali się najszybciej jak mogli. Łopaty rotora wirowały nie wyżej niż stopę nad nimi: na karku czuł silny prąd powietrza. Ciągle nisko pochyleni znaleźli się wreszcie w odległości jarda od rozedrganego metalu. Przy wyłomie odwrócili się jeszcze na chwilę. Silnik kaszlnął i zamarł. Kadłub osiadł na mule, motor zasysał
czarny brud, a wirnik krążył nadal, teraz już tylko siłą rozpędu.
— Schowajcie się za grzbiet — ostrzegł Beaumont, przewidując, że łopaty
oderwą się od kadłuba i ruszą przez lód, tuż nad jego powierzchnią. Jednak ostrze-
żenie okazało się zbędne. Korpus opadał nieco wolniej i gdy łopaty dosięgły pod-
łoża, były niemal nieruchome. Przez jakiś czas jeszcze rozpryskiwały dookoła ciemne, brudne krople, następnie znieruchomiały. Szlam rozstąpił się na boki. Sikorski został wessany z przeraźliwym mlaśnięciem i w końcu wszystko zakrył
brudny muł.
— Ta maszyna była własnością rządu — powtórzył zirytowany Jacowski.
— Powiedz im, żeby wzięli inną złotą sztabkę z Fort Knox — zasugerował
Beaumont.

* * *
Naturalną reakcją po wyjściu z niebezpieczeństwa była chęć odpoczynku, spo-
wolnienie ruchów. Beaumont nie dopuścił do tego, poganiając wszystkich, każąc wydobyć drugie sanie z ocalałego sikorskiego, zaprzęgać psy i uciekać, zanim pojawią się radzieckie samoloty. — Chcę, żebyśmy znaleźli się pod osłoną mgły w ciągu piętnastu minut. Tam będziemy niewidoczni.

Tematy