Nie wiedział wprawdzie, dlaczego marynarze nie używają normalnych określeń w rodzaju „prawo” i „lewo”, tylko muszą wymyślać własne nazwy, ale tam właśnie stał i patrzył na mgłę. Nie widział przez nią więcej niż ktokolwiek inny, ale nagle coś jednak dostrzegł. Nie oczami, tylko wewnętrznym spojrzeniem. Wyczuł przed sobą płomienie serc.
W wodzie było dwóch ludzi. Znajdowali się dokładnie pośrodku rzeki, nie dało się więc orzec, z którego brzegu na który zmierzali. Nurt obracał nimi wkoło i byli przerażeni. Po chwili Alvin wiedział już więcej. Mężczyźni płynęli na ciężko załadowanej tratwie bez dryfkotwy. Zatem na pewno nie byli to marynarze. Tratwa musiała być domowej roboty. Gdzieś po drodze straciła jednak rumpel, a pasażerowie nie potrafili jej utrzymać na kursie. Zdani wyłącznie na łaskę nurtu, nie wiedzieli, co się dzieje pięć stóp od nich.
Wprawdzie Królowa Yazoo nie płynęła zbyt cicho, ale mgła zawsze tłumi dźwięki. Zresztą nawet jeśli usłyszeli statek, czy mogli poznać, co ten warkot oznacza? W przerażeniu byli pewnie gotowi uznać, że rzeką nadpływa jakiś potwór.
Czy Alvin mógł im jakoś pomóc? Ale jak powiedzieć, że widzi coś, czego nikt inny nie dostrzega? Nurt rzeki był zaś zbyt silny i zbyt złożony, aby przejąć nad nim kontrolę i przesunąć tratwę bliżej.
Nadeszła pora na małe kłamstwo. Alvin obrócił się i krzyknął:
– Słyszycie? Widzicie ich? Niesterowna tratwa na rzece! Ludzie na tratwie wzywają pomocy, niesie ich nie wiadomo gdzie!
Pilot i kapitan natychmiast wychylili się przez reling sterówki.
– Niczego nie widzę! – zawołał pilot.
– Już mgła ich zasłoniła – odparł Alvin. – Ale parę sekund temu byli tuż obok.
Kapitan Howard wiedział, ku czemu to zmierza, i wcale nie był zadowolony.
– Nie skieruję Królowej Yazoo głębiej w tę mgłę! Nie ma mowy, mój panie! Wyrzuci ich na brzeg w dole rzeki. To nie nasza sprawa.
– Ale to prawo rzeki! – krzyknął Alvin. – Ludzie w niebezpieczeństwie!
Pilot zawahał się. Tak głosiło prawo. Trzeba było udzielać pomocy.
– Nie widzę żadnych ludzi w niebezpieczeństwie! – odparł kapitan.
– Nie trzeba od razu zawracać statku – powiedział Alvin. – Dajcie mi łódź, a powiosłuję po nich.
To też nie spodobało się kapitanowi, ale pilot był uczciwym człowiekiem i niebawem Alvin znalazł się na wodzie z dłońmi na rękojeściach wioseł.
Zanim jednak zdążył odbić, z góry skoczył Arthur Stuart. Upadł na dno łodzi.
– W życiu nie widziałem tak niezgrabnego skoku – powiedział Alvin.
– Miałbym przegapić taką okazję?
Przy relingu pokazał się jeszcze ktoś, kto do nich zamachał.
– Nie spiesz się pan tak, panie Smith! – zawołał Jim Bowie. – Dwóch silnych mężczyzn lepiej nada się do tego niż jeden!
On też skoczył i to całkiem zwinnie, jeśli wziąć pod uwagę, że był co najmniej dziesięć lat starszy od Alvina i dwadzieścia od Arthura Stuarta. Łodzią nawet nie zakołysało i Alvin zastanowił się, jaki talent ma ten człowiek. Wydawało się z początku, że umiejętność zabijania, ale może to było tylko ubocznym polem jego działania. Bowie zaraz rzucił się do wiosła.
Siedzieli po przeciwnych burtach i wiosłowali, Arthur zaś trzymał ster i patrzył przed dziób.
– Jak daleko są? – pytał co chwila.
– Prąd mógł znieść ich dalej – odparł Alvin. – Ale są tam.
Gdy w oczach Arthura pojawił się sceptycyzm, Alvin spojrzał na niego w taki sposób, że chłopak w końcu zrozumiał.
– Chyba ich widzę – powiedział, wspierając kłamstwo Alvina.
– Tylko nie próbujcie płynąć do samego brzegu, bo czerwoni nas zabiją – odezwał się Jim Bowie.
– Jasne – odparł Alvin. – Nawet o tym nie myślałem. Widziałem ich jak na dłoni i nie chcę mieć ich śmierci na sumieniu.
– No to gdzie są teraz?
Oczywiście Alvin to wiedział i wiosłował w ich kierunku, jak mógł najlepiej. Sęk w tym, że Bowie nie wiedział tego co on, i wiosłował nieco gdzie indziej. Ponieważ obaj siedzieli plecami do tratwy, Alvin nie mógł udać, że widzi cokolwiek, i musiał wiosłować silniej niż Bowie.
W końcu Arthur wzniósł oczy do nieba i zapytał:
– Czy moglibyście przestać się na siebie boczyć i zaczął wiosłować w tym samym kierunku?
Bowie roześmiał się. Alvin westchnął.
– Niczego nie zauważyłeś – powiedział Bowie. – Obserwowałem cię, gdy wpatrywałeś się we mgłę.
– Dlatego właśnie się z nami zabrałeś.
– Muszę wiedzieć, co kombinujesz.
– Chcę uratować dwóch ludzi, których tratwę porwał prąd.
– Utrzymujesz, że to prawda?
Alvin pokiwał głową i Bowie znów się roześmiał.
– Niech mnie diabli porwą, jeśli to prawda.
– A to już sprawa między tobą a diabłami – zauważył Alvin. – Nieco bardziej z nurtem poproszę.
– Jaki masz talent, człowieku? – spytał Bowie. – Widzisz przez mgłę?
– Na to wygląda, prawda?
– Chyba nie. Sądzę, że ukrywasz o wiele więcej, niż widać na pierwszy rzut oka.
Arthur zmierzył masywną sylwetkę Alvina, prawdziwego kowala.
– Czy to możliwe? – spytał.
– A ty nie jesteś niewolnikiem – dodał Bowie.
Tym razem się nie roześmiał. Taka wiedza była niebezpieczna.
– Jestem – odparł Arthur Stuart.
– Żaden niewolnik nie pyskowałby w ten sposób, głupcze – powiedział Bowie. – Masz tak niewyparzoną gębę, że na pewno nigdy nie poczułeś smaku bykowca.
– Zaiste dobrze zrobiłeś, że się ze mną zabrałeś – zauważył Alvin.
– Nie martwcie się. Mam swoje tajemnice i potrafię dochować waszych.
Wiem, że potrafisz, ale czy zechcesz? – zastanowił się Alvin.
– Nie ma tu wielu tajemnic – powiedział. – Będę musiał zabrać go na północ i wrócić potem następnym parowcem płynącym w dół rzeki.
– Twoje ramiona świadczą, że naprawdę jesteś kowalem – stwierdził Bowie. – Ale żaden kowal nie poznałby po pochwie, że jakiś nóż był kiedyś pilnikiem.
– Jestem dobry w tym, co robię.
– Alvin Smith. Naprawdę powinieneś podróżować pod innym nazwiskiem.
– Dlaczego?