Od nawietrznej uderzało na nas morze, przelewając się przez bryg ze straszliwym hukiem, z naporem niezliczonych ton. Fale nieustanną powodzią zalewały dach pokładówki, słychać było trzask miażdżonego drzewa, jak dyl po dylu, deska po desce poddawało się temu potężnemu atakowi. Oparci plecami o pokładówkę, czuliśmy, jak się chwieje i ugina pod tym wściekłym naporem i wiedzieliśmy, że za chwilę woda zerwie ją i rzuci na nas.
Nadszedł oczekiwany moment.
- Ruszymy, gdy następna wielka fala cofnie się od brzegu - krzyknął Elzewir. - Na mój znak skacz i biegnij, jak najdalej możesz, póki następna fala nie przyjdzie; rzucą nam linę, chwyć ją mocno. Żegnaj chłopcze, i niech Bóg nas obu ocali!
Ścisnąłem mu dłoń, ściągnąłem z siebie odzież skazańca, zostając tylko w spodniach i butach, by nie poranić nóg o kamienie, a tak mi się zimno zrobiło, że niemal marzyłem o zbałwanionych falach. I staliśmy obaj tuż przy sobie, wyczekując odpowiedniej chwili, aż przyszła potężna fala i przestrzeń między brygiem a lądem zakipiała jak woda w kotle. W minutę morze wszystko wessało znów z rykiem - i wówczas skoczyliśmy.
Padłem na czworaki tuż przy statku, gdzie woda była na jard głęboka, ale szybko się podniosłem i brodząc wspinałem się po pochyłości brzegu; walczyłem rozpaczliwie, by wdrapać się jak najwyżej, zanim przyjdzie następna fala. Zobaczyłem rząd powiązanych razem ludzi, którzy wysunęli się tak daleko, jak było możliwe, chcąc ocalić każdego, kto wyłoni się z morza. Szykowali już zwój liny, by ją rzucić, słyszałem ich okrzyki, którymi starali się dodać nam odwagi. Elzewir był znów przy mnie i razem brnęliśmy przez rozedrganą płyciznę. Ale już rozległ się za nami grzmot i łomot przetaczającego się przez wrak morza i wiedzieliśmy, że dogania nas następna potężna fala. Szła z szumem i hukiem, gnając i unosząc rozszalałe wody, które zniosły nas jak korki ku brzegowi, aż znaleźliśmy się tuż przy końcu liny, którą rzucono, dając nam znak krzykiem.
Elzewir chwycił linę lewą ręką, a prawą wyciągnął ku mnie. Palce nasze zetknęły się i w tejże chwili fala opadła, a jej straszliwe ssanie pociągnęło mnie i rzuciło na kamienie. Ta wracająca fala nie wyniosła mnie jednak z powrotem w morze; wśród pływających szczątków statku unosił się potrzaskany grotmars, uchwyciłem się go i wraz z nim opadłem na mieliznę, trzydzieści kroków od ratowników i od Elzewira.
On jednak wyrzekł się pewnego już ratunku, puścił linę i runął znów w samo zionące gardło śmierci, by chwycić mnie za rękę i na nogi postawić. Nic nie widziałem, traciłem oddech, zdrętwiały z zimna, półmartwy pod ciosami morza. Lecz potężna siła Elzewira przyniosła mi ocalenie, tak jak już raz przedtem. I gdy znowu usłyszeliśmy za sobą ostrzegawczy łomot i huk następnej fali, byliśmy już tylko o jeden sążeń od końca liny.
- Odwagi, chłopcze - krzyknął. - Teraz albo nigdy!
I kiedy woda zalała nas po pierś, pchnął mnie z wściekłą siłą naprzód.
Poprzez ryk napierającej fali doszedł mnie okrzyk ludzi na brzegu - i chwyciłem linę.
19 - Na wybrzeżu
Bijcie w dzwon odważnym,
których nie ma już -
zginęli pod falą
swych rodzinnych mórz.
(cowper)
Noc była zimna, a niczego na sobie nie miałem, prócz przemoczonych spodni i butów, i po tak długim zmaganiu z morzem niewiele we mnie życia pozostało. Jednak gdym raz za linę złapał, mocno do niej przywarłem, walcząc ze śmiercią, i już po chwili znalazłem się wśród zebranych na brzegu ludzi.
Znów posłyszałem okrzyki, czułem czyjeś mocne chwytające mnie ręce, ale żadnej twarzy dojrzeć nie mogłem ani głosu z siebie wydobyć, bo w oczach miałem mgłę, a język i gardło spękane od słonej wody. Tłum się zebrał wokół mnie, jacyś mężczyźni i kobiety; rozwarłem na ślepo ramiona, kolana się pode mną ugięły i padłem na ziemię. Pamiętam tylko, że zrazu rzucono na mnie płaszcze, później zaś, otulonego w najcieplejsze koce, ułożono przed ogniem, a z dala od wiatru. Zdrętwiałem z zimna, włosy miałem zmierzwione i pokryte solą, ciało białe i drżące; wlano mi siłą w usta trochę trunku i leżałem w półprzytomnej szczęśliwości, póki do ostatka wyczerpany nie zasnąłem.