Każdy jest innym i nikt sobą samym.


- Kerry... - zaczął złowieszczo. Ona znowu uraczyła go jednym ze swoich wyrachowanych, oszałamiających uśmiechów.
- Urocze spotkanie babki i wnuczki po latach - rzuciła. - Wiesz, zaczynam rozumieć, co cię tu tak urzeka. Tak wiele tajemnic. Tak wiele fascynujących postaci. Na przy kład madame d’Api. Madame Faizande opowiedziała mi o niej co nieco. Muszę jednak przyznać, że niecałkiem było to zgodne z jej obrazem przedstawionym w książce.
Jay spojrzał na Rosę.
- Chodź, Rosa - powiedział spokojnym głosem. - Czas wracać do domu.
- A tak przy okazji - jesteś tutaj nadzwyczaj popularny - wtrąciła znów Kerry. - Jestem pewna, że po emisji „Lądów obiecanych” zostaniesz obwołany miejscowym bohaterem. Dzięki tobie to miejsce wreszcie się rozwinie.
Jay całkowicie ją zignorował.
- Rosa - powtórzył. Dziecko westchnęło teatralnie, po czym wstało.
- Czy naprawdę będziemy w telewizji - zapytała Jaya rezolutnym tonem, wciągając kalosze. - Maman i ty, i wszyscy inni? Wiesz, my mamy w domu telewizor. Lubię oglądać „Cocoricoboy’a” i „Nos Amis Les Animaux”. Ale maman nie pozwala mi oglądać „Cinema de Minuit”. - Skrzywiła się lekko. - Za dużo się tam całują.
Jay wziął ją za rękę.
- Nikt z nas nie będzie w telewizji - oznajmił.
- Obawiam się, że ty w tej sprawie nie masz już nic do powiedzenia - rzuciła Kerry słodko. - Zdołałam zebrać do stateczną ilość materiału na doskonały program, bez względu na to, czy zechcesz w nim wystąpić, czy nie. Artysta, jego wpływ na lokalną społeczność, wiesz takie tam. Niech Peter Mayle się schowa. Zanim się spostrzeżesz, ludzie zaczną tu walić tłumami, by na własne oczy obejrzeć „Krainę Jaya Mackintosha”. Tak naprawdę powinieneś być mi dozgonnie wdzięczny.
- Proszę, Kerry.
- Och, na Boga jedynego! Gdyby cię ktoś posłuchał, pomyślałby że przystawiam ci pistolet do głowy. Każdy inny oddałby prawą rękę za taką reklamę, i do tego bezpłatną!
- Ale nie ja. Zaśmiała się.
- Oczywiście, zawsze wszystko musiałam robić za ciebie - rzuciła radośnie. - Organizować spotkania, wywiady. Zabierać cię na odpowiednie przyjęcia. Pociągać za sznurki. A ty teraz kręcisz nosem na doskonałą okazję promocji samego siebie. I to w imię czego? Dorośnij wreszcie, skarbie. Nikt już nie uważa ekscentryzmu za coś czarującego.
Przez moment przemawiała niemal słowami Nicka, i w tej samej chwili Jay nabrał obrzydliwego przekonania, że oboje się zmówili, uknuli to wszystko razem.
- Ja nie chcę, żeby zaczęły tu walić tłumy - oświadczył. - Nie chcę tu turystów, barów z hamburgerami i kiosków z pamiątkami. Nie w Lansquenet. Dobrze wiesz, w co taka reklama przekształca podobne wioski.
Kerry wzruszyła ramionami.
- Mnie się wydaje, że właśnie tego tej miejscowości najbardziej potrzeba - oznajmiła rzeczowym tonem. - Teraz robi wrażenie na wpół wymarłej. - Przez chwilę ze zmarszczonymi brwiami pilnie studiowała swoje paznokcie. - Poza tym takie decyzje nie należą do ciebie, prawda? A nie wyobrażam sobie, by z lokalnych mieszkańców ktoś chciał odrzucić możliwość świetnego biznesu.
Oczywiście miała rację. I to było najgorsze. Wszystko teraz potoczy się siłą rozpędu, czy ktoś sobie tego życzy, czy nie. Nagle Jay wyobraził sobie, że Lansquenet mogłoby podzielić los Pog Hill - zostać relegowane do kategorii miejsc istniejących jedynie w przeszłości.
- Nie tutaj. Nie dopuszczę do tego - rzucił, wychodząc. Jeszcze gdy szedł ulicą, dźwięczał mu w uszach szyderczy śmiech Kerry.
61Marise zjawiła się jak zwykle o siódmej - tym razem z butelką wina w jednym, i zamkniętym, wiklinowym koszykiem w drugim ręku. Miała puszyste, świeżo umyte włosy i po raz pierwszy od czasu, gdy Jay ją poznał, do swojego czarnego swetra włożyła spódnicę - długą, czerwoną. To ją odmieniło, nadało jakiegoś cygańskiego charakteru. Usta miała pociągnięte szminką, a w oczach szczególny blask.
- Uznałam, że powinniśmy urządzić sobie drobną uroczystość - oznajmiła, stawiając butelkę na stole. - Przyniosłam ser, fois gras i chleb orzechowy. Znajdzie się też kawałek ciasta i trochę migdałowych herbatników. Ach, a tu mam coś jeszcze - mówiąc to, wyjęła z koszyka dwa świeczniki z brązu, po czym wstawiła do nich świece. - Uroczo, prawda? - stwierdziła. - Już nie pamiętam, kiedy ostatni raz jadłam kolację przy świecach.
- W zeszłym roku - wtrąciła bez pardonu Rosa. - Jak się zepsuł generator.
Marise wybuchnęła śmiechem.
- To się zupełnie nie liczy.
Jay jeszcze nie widział jej tak swobodnej, jak tego wieczoru. Przy pomocy Rosy nakryła do stołu: ustawiły talerze malowane w żywe kolory i kryształowe kieliszki do wina. Rosa narwała w ogrodzie kwiatów. Jedli fois gras na kromkach orzechowego chleba i pili wino produkcji Marise - o posmaku miodu, brzoskwiń i prażonych migdałów; potem była sałata i kozi ser na ciepło, a na koniec kawa, ciasto i herbatniki. Przez ten cały czas Jay starał się zebrać myśli i odwagę. Rosa - która miała przykazane, by w żadnym razie ani słowem nie wspominać o ich wizycie w Lansquenet - tryskała radością, wciąż domagała się swojego canard (kostki cukru umoczonej w winie), ukradkiem podsuwała różne kąski Clopette: najpierw pod stołem, a gdy koza została eksmitowana do ogrodu - przez uchylone okno. Marise była roześmiana, rozmowna i wyglądała przeuroczo.