Każdy jest innym i nikt sobą samym.

Usiadł na sofie i ciężko dysząc - bynajmniej nie od szybkiego spaceru - włożył okulary. Zaczynając czytać, był bliski wzwodu.
Słowa przeszyły go niczym kule. Po drugim akapicie boleś­nie jęknął. Dwa razy wyszeptał: „O mój Boże”. Raz szpetnie zaklął i syknął: „A to sukinsyn”.
Cicho! - skarcił się w myślach. Sekretarka ma dobry słuch. Przeczytał list raz i doznał szoku. Przeczytał drugi raz i ogar­nęło go niedowierzanie. Dopiero po trzecim razie uświadomił sobie, że nie śni, i zadrżała mu dolna warga. Nie płacz. Nie płacz, do ciężkiej cholery!
Cisnął list na podłogę i zaczął krążyć wokół biurka, próbując nie widzieć wesołych twarzy żony i dzieci na fotografiach. Najwcześniejsze zdjęcia pochodziły sprzed dwudziestu lat. Dwa­dzieścia lat życia... Popatrzył w okno. Śnieg zgęstniał, zasypał już chodnik. Boże, jak on nienawidził tego miasta. Myślał, że wyjedzie, ucieknie na jakąś plażę, gdzie będzie figlował z mło­dym, przystojnym chłopcem. Że już nigdy nie wróci do domu. Teraz będzie musiał odejść w zupełnie innych okolicznoś­ciach.
Próbował wmawiać sobie, że to żart, głupi kawał, choć dobrze wiedział, że tak nie jest. List zawierał za dużo zdrad­liwych szczegółów. Pointa była zbyt celna, zbyt doskonała. Wrobił go zawodowiec.
Całe życie walczył z tłumionymi żądzami. W końcu zdołał się przełamać: lekko uchylił drzwi, a wówczas ten podły oszust strzelił mu między oczy. Głupiec, głupiec, co z niego za głupiec! Dlaczego to takie trudne?
Patrzył na śnieg i myślał o dziesięciu rzeczach naraz. Naj­prostszym wyjściem byłoby samobójstwo, lecz jak na złość lekarz dokądś wyjechał, poza tym Quince wcale nie chciał umierać. Przynajmniej na razie. Nie wiedział, jak zdobędzie sto tysięcy dolarów bez wzbudzania podejrzeń. Ojciec, ten stary sknera, płacił mu tyle co nic i pilnował każdego centa. Mieli z żoną wspólne konto, ale nie mógł go naruszyć bez jej wiedzy. Życie bogatego bankiera w Bakers to tytuł, mercedes, wielki spłacony dom i aktywna społecznie połowica, nic wię­cej. Boże, jak bardzo pragnął uciec!
Pojedzie na Florydę. Tak. Pojedzie, wytropi tego parszywca, stawi mu czoło, oskarży o szantaż i poszuka sprawiedliwości. On, Quince Garbe, nie zrobił nic złego. A napisanie takiego listu jest bez wątpienia przestępstwem. Wynajmie prywatnego detektywa, może nawet adwokata. Oni go obronią, oni odkryją, kto za tym stoi.
Nawet gdyby jakimś cudem zdobył pieniądze i przelał je na wskazane konto, nic by to nie dało. Tak jak wcześniej uchylił drzwi, teraz otworzyłby bramę i Ricky - bez względu na to, kim ten łotr był - w każdej chwili mógłby zażądać więcej. Oczywiście, bo cóż by go powstrzymało?
Gdyby miał odwagę, uciekłby na Key West czy do innego ciepłego miejsca, gdzie nigdy nie pada śnieg, i żyłby pełną piersią, nie zważając na szaraczków z Bakers, którzy plotkowaliby na jego temat przez następne pół wieku. Tak, ale Quince odwagi nie miał i dlatego był taki smutny.
Patrzyły na niego dzieci, uśmiechnięte, piegowate buzie, zęby w drucianych aparatach. Omal nie pękło mu serce i wie­dział już, że znajdzie te przeklęte pieniądze i wyśle szantażyś­cie. Tak, musiał chronić dzieci. Nie zrobiły nikomu nic złego.
Aktywa banku były warte dziesięć milionów dolarów. Za­rządzał nimi ojciec, który właśnie warczał na kogoś w kory­tarzu. Miał osiemdziesiąt jeden lat, wciąż był bardzo rześki, ale osiemdziesiąt jeden lat to osiemdziesiąt jeden lat. Kiedy umrze, Quince będzie musiał zawalczyć z siostrą z Chicago, lecz bank na pewno przejdzie na niego. A wtedy czym prędzej go sprzeda i wyjedzie z Bakers z kilkoma milionami w kie­szeni. Jednakże zanim to nastąpi... Cóż, nie miał wyboru, musiał robić to, co zawsze, czyli uszczęśliwiać starego.
Gdyby ten podły oszust wyjawił prawdę, zdruzgotany ojciec natychmiast zmieniłby testament. I bank, i całą resztę odzie­dziczyłaby siostra.
Kiedy stary przestał warczeć, Quince wyszedł z gabinetu i, nawet nie spojrzawszy na sekretarkę, nalał sobie kubek kawy z ekspresu. Zignorowawszy tę wstrętną babę w drodze powrotnej, zamknął drzwi na klucz, przeczytał list po raz czwarty i spróbował zebrać myśli. Zdobędzie pieniądze, wyśle je szan­tażyście i będzie się żarliwie modlił, żeby Ricky zniknął z jego życia. Jeśli nie zniknie i zażąda więcej, Quince pójdzie do lekarza po środki nasenne.
Pośrednik handlu nieruchomościami, z którym miał zjeść lunch, był chodzącym na skróty ryzykantem, niewykluczone, że oszustem. W głowie Quince’a zaświtał pewien plan. Wej­dzie z nim w spółkę. Wezmą kilka szemranych kredytów, zawyżą cenę kilku działek, pożyczą komuś na wysoki procent, opchną ziemię jakiemuś figurantowi. Quince się na tym znał, wiedział, co robić. Tak, zdobędzie te pieniądze.
 
Ludzie uważali, że złowieszcze reklamy polityczne Lake’a wywierają potężne wrażenie. Po pierwszym tygodniu intensywnej kampanii przeprowadzono rozległe sondaże, które wy­kazały szokujący wzrost rozpoznawalności jego nazwiska - skoczyła z dwóch do dwudziestu procent - choć reklamy jako takie nie podobały się prawie nikomu. Były przerażające, zatrważające, a ludzie nie chcieli myśleć ani o terrorystach, ani o pociskach rakietowych szmuglowanych przez pogrążone w mroku góry. Owszem, reklamy oglądali (trudno je było przeoczyć) i rozumieli zawarty w nich przekaz, jednak więk­szość przyszłych wyborców po prostu wolała mieć święty spokój, gdyż za bardzo pochłaniało ich robienie i wydawanie pieniędzy. Gospodarka przeżywała wielki boom, dlatego wszel­kie dyskusje ograniczały się do stałych tematów dyżurnych, takich jak wartości rodzinne i obniżenie podatków.
Dziennikarze traktowali Lake’a jak kolejnego ekscentryka do chwili, gdy w jednym z przeprowadzonych na żywo wy­wiadów publicznie ogłosił, że w niecały tydzień na jego konto wyborcze wpłynęło ponad jedenaście milionów dolarów.
„Spodziewamy się - dodał skromnie - że za dwa tygodnie będziemy mieli dwadzieścia milionów”. (Miał zadbać o to sam Teddy Maynard.) No i wtedy się zaczęło.