Walther Werachten leżał wyciągnięty u stóp kapłana, na marmurowych stopniach ołtarza; ręce miał rozpostarte na kształt krzyża, czoło przytknięte do marmurowej posadzki w geście pełnym pokory. Ostatnie wersy prawosławnej litanii Kyrie Eleison ksiądz odśpiewał nieco głośniej. Zaczęła się dalsza część mszy, czy raczej farsy, bo cicha, spokojna wymiana słów między grzesznikiem a kapłanem była szczytem zakłamania i obłudy. Wasilij pomyślał o zbrodniach, jakich dopuścili się matarezowcy i poczuł obrzydzenie. Pchnął drzwi na oścież i wszedł do środka.
Ksiądz, zaskoczony, otworzył oczy i z oburzeniem opuścił ręce. Werachten odwrócił się; jego chude ciało zadrżało. Z trudem, niezdarnie, dźwignął się na kolana.
- Jak pan śmie przeszkadzać! - zawołał po niemiecku. - Kto panu pozwolił tu wejść!
- Pewien historyk z Petersburga, Woroszynie - odparł Taleniekow po rosyjsku. - Czy ta odpowiedź cię zadowala?
Z wrażenia Werachten opadł bezsilnie na stopnie przed ołtarzem. Wspierając się na nich rękami, znów podniósł się na kolana, po czym przysunął ręce do twarzy i zasłonił oczy, jakby go piekły albo jakby ktoś usiłował mu je wydrapać. Kapłan ukląkł obok starca, położył dłonie na jego ramionach i przytulił go do siebie. Patrząc gniewnie na Taleniekowa, spytał ostrym tonem:
- Kim pan jest? Jakim prawem...
- Nie mów mi o prawach, sługo boży! Niedobrze mi się robi na twój widok! Pasożyt!
Ksiądz nie obruszył się. Tuląc do siebie białowłosego mężczyznę, wyjaśnił spokojnie:
- Wezwano mnie tu wiele lat temu. Tak jak moi poprzednicy, o nic nie proszÄ™ i nic nie otrzymujÄ™.
Starzec odsłonił twarz i pokiwał drżącą głową. Z trudem dochodził do siebie po szoku. Ksiądz uwolnił go ze swoich objęć.
- A więc wreszcie mnie znaleźliście. Uprzedzano mnie, że tak będzie. Pomsta należy do Pana, ale wy tego nie akceptujecie, prawda? Zabraliście ludziom Boga i tak mało daliście im w zamian. Trzeba się jednak pogodzić z losem na tym ziemskim padole. Zabij mnie, bolszewiku. Wykonaj swój rozkaz, ale ulituj się nad tym dobrym człowiekiem. On nie jest Woroszynem.
- Za to ty jesteÅ›.
- To moja tajemnica i moje brzemię - odparł Werachten; jego głos jakby przybrał na sile. - Dźwigam je godnie, bo Pan Bóg dał mi siłę.
- Jeden gada o prawach, drugi o Bogu! - zezłościł się Wasilij. - Hipokryci! - I nagle krzyknął: - Pero nostro circolo!
Starzec zamrugał oczami; nie było w nich żadnej reakcji.
- SÅ‚ucham?
- Nie udawaj głuchego! Pero nostro circolo!
- Słyszałem, co powiedziałeś. Ale nadal nic nie rozumiem.
- Korsyka! Porto-Vecchio! Guillaume de Matarese! Werachten spojrzał na księdza.
- Czy ja mam sklerozę, ojcze? O czym on mówi?
- Niech pan wyraża się jaśniej - powiedział chłodno kapłan. - Kim pan jest? Czego chce? I co znaczą te dziwne słowa?
- On dobrze wie!
- Ja? - Werachten pochylił się do przodu. - Owszem, wiem, że my, Woroszynowie, mamy zbrodnie na sumieniu. Poza tym nic nie wiem.
- A pasterz? - spytał gniewnie Taleniekow. - O głosie okrutniejszym niż wiatr? Mam mówić dalej? Pasterz!
- Pan Bóg jest mym pasterzem...
- Przestań, ty świętoszkowaty łgarzu!
Ksiądz podniósł się z kolan.
- To pan niech przestanie, kimkolwiek pan jest! Ten dobry, uczciwy człowiek całe życie spędził pokutując za grzechy, których nie popełnił. Od dziecka marzył tylko o tym, żeby wstąpić do zakonu. Ponieważ nie pozwolono mu służyć Bogu, nosi Boga w sercu. Tak, w sercu.
- Jest matarezowcem!
- Nie wiem, kim są matarezowcy, ale wiem, jaki jest ten starzec, którego widzi pan przed sobą. Co roku przeznacza miliony na biednych i głodujących. Jedyne, czego pragnie w zamian, to obecności księdza, który odprawiałby tu nabożeństwa. Nigdy o nic więcej nie prosił.
- Ty stary głupcze! Te miliony pochodzą z pieniędzy Matarese'a! Służą zabijaniu, szerzeniu śmierci!
Nagle otworzyły się drzwi kaplicy. Wasilij obrócił się. W progu stał mężczyzna w ciemnym garniturze, z nogami w rozkroku; ręce miał wyciągnięte przed siebie, lewą podpierał prawą, w prawej zaś trzymał broń.
- Nie ruszać się! - krzyknął po niemiecku.