Smith przychodził prawie co dzień. Mimo że jego zjawienie stało się przyczyną wszyst-
kiego złego i mimo że bytność moja u niego zostawiła we mnie dziwne podejrzenia, sposób,
w jaki mówił o naszej podróży, jego dobra wiara i prostota wracały mi ufność. Wspomniałem
mu o listach, które przywiózł; wydawał się nie tak oburzony, ale bardziej jeszcze zasmucony
nimi ode mnie. Nie znał wprzód ich treści; na mocy zaś dawnej przyjaźni dla Brygidy potę-
piał głośno jej rodzinę. Nie byłby się podjął doręczenia listów (mówił), gdyby wiedział, co
zawierają. Sądząc z powściągliwości, z jaką pani Pierson odnosiła się do Smitha, nie mogłem
przypuszczać, aby mu się zwierzała. Widywałem go tedy w domu z przyjemnością, mimo iż
wciąż trwało między nami pewne skrępowanie i ceremonialność. Podjął się po naszym wy-
jeździe być pośrednikiem między Brygidą a rodziną i zapobiec jawnemu zerwaniu. Szacunek,
którego zażywał w tamtych stronach, mógł w tym mieć niemałe znaczenie; niepodobna mi
było nie być mu wdzięcznym. Trudno sobie wyobrazić szlachetniejszy charakter. Kiedyśmy
byli we troje, ilekroć spostrzegł chłód albo przymus, dokładał wysiłków, aby sprowadzić
między nas wesołość; jeżeli zdawał się zaniepokojony tym, co się dzieje, czynił to zawsze bez
niedyskrecji, z widoczną troską o nasze szczęście; ilekroć mówił o naszym związku, zawsze
czynił to z odcieniem szacunku, jak człowiek, dla którego miłość jest węzłem świętym wobec
Boga; słowem odnosił się do nas jak przyjaciel i budził we mnie pełne zaufanie.
Ale mimo wszystko i wbrew własnym wysiłkom był smutny; jakoż nie mogłem przezwy-
ciężyć osobliwych myśli, jakie mnie oblewały. Łzy, które widziałem płynące z oczu tego
młodzieńca, niemoc jego równoczesna z chorobą Brygidy, nieokreślona melancholijna sym-
patia między nimi, wszystko to dawało do myślenia i niepokoiło mnie. Niespełna miesiąc
wprzódy cień podejrzenia wystarczyłby, aby mnie przyprawić o furie zazdrości; ale obecnie o
co podejrzewać Brygidę? Jakiej bądź natury był jej sekret, czyż nie miała jechać ze mną?
Gdyby nawet Smith był powiernikiem nie znanej mi tajemnicy, jakiego rodzaju mogła być ta
tajemnica? Co mogło być nagannego w ich smutku i przyjaźni? Znała go dzieckiem; spoty-
kała go po latach, w chwili gdy miała opuścić Francję; miała zgryzoty, przypadek zaś chciał,
że on wiedział o tym, że stał się poniekąd narzędziem jej niedoli. Czyż nie było zupełnie pro-
ste, że wymieniali niekiedy smutne spojrzenia, że widok tego młodego człowieka przypomi-
nał Brygidzie przeszłość, z którą łączyły się wspominki i żale? Czy znowuż on mógł bez lęku
patrzeć na jej wyjazd, nie pomyślawszy mimo woli o niebezpieczeństwach długiej podróży, o
przykrościach życia koczowniczego odtąd, niemal poza nawiasem społeczeństwa? Niewąt-
pliwie tak być musiało; kiedy myślałem o tym, czułem, że mnie należało wstać, podejść do
nich, upewnić ich, zyskać ich wiarę; powiedzieć jej, iż ramię moje będzie ją podtrzymywać,
póki zechce przyjąć to oparcie, jemu zaś, że wdzięcznym, jestem za jego przywiązanie i za
przyrzeczone usługi. Czułem to, i nie mogłem. Śmiertelny chłód ściskał mi. serce; nie mo-
głem ruszyć się z krzesła.
Wieczorem, skoro Smith odszedł, albo milczeliśmy, albo mówiliśmy o nim. Jakiś niezro-
zumiały pęd kazał mi domagać się od Brygidy co dzień nowych szczegółów o tym człowieku.
Nie umiała mi powiedzieć nic więcej, niż ja powiedziałem czytelnikowi; życie jego nie miało
żadnych zawikłań: było biedne, ciche i uczciwe. Nie trzeba było wielu słów, aby je opowie-
dzieć, ale kazałem je sobie powtarzać bez ustanku: sam nie wiem czemu, zaciekawiało mnie
ono.
Ściśle biorąc, było na dnie serca tajemne cierpienie, do którego nie przyznawałem się
przed sobą. Gdyby ów młody człowiek zjawił się za szczęśliwych dni, gdyby przyniósł Bry-
gidzie obojętny list, czyż byłbym zwrócił nań uwagę? Czyby mnie poznał w Operze, czy nie,
107
czyby mu się wymknęły w mej obecności łzy, których bym przyczyny nie znał, i cóż by mi to
znaczyło, gdybym był szczęśliwy? Ale jakkolwiek nie umiałem odgadnąć przyczyn smutku
Brygidy, rozumiałem dobrze, iż co bądź mówi, dawne moje postępowanie nie jest i dziś obce
jej zgryzocie. Gdybym od pół roku naszego pożycia był tym, czym powinienem być, nic w
świecie − wiedziałem o tym − nie byłoby zdolne zmącić naszej miłości. Smith był, ot, prze-
ciętny człowiek, ale był dobry, oddany; jego proste i skromne przymioty podobne były do
wielkich czystych linii, które oko ogarnia bez trudu i od razu; w kwadrans znało się go, budził
zaufanie, jeśli nie podziw. Nie mogłem się wstrzymać od myśli, że gdyby był kochankiem.
Brygidy, pojechałaby z nim z radością.