„Osobiście musieliśmy go przecież usunąć z archiwum kurii i znaleźliśmy tyl-
ko kopię. Jak to wyjaśnicie?” Oczywiście niczego nie mogłem wyjaśnić, co wzięła chyba
za mój upór. „Wyobrażacie sobie, że nie sfermentowana brzeczka winna wyda klarowne
wino tylko dzięki gwałtownemu tupaniu?” „To co? Mam może wylać cały zbiór?”, spy-
tałem. „Powinien leżakować w uszczelnionych beczkach”, odparła „i milczeć, zamiast za-
praszać cały świat na bachanalia.” I odprawiła mnie.
— Co zamierzacie teraz zrobić? Odwołacie prezentację?
— Ani myślę! — parsknął Turnbull. — Opuszczam przyłbicę i naprzód! Atak jest naj-
lepszą obroną!
— Waszą najlepszą obroną! — poprawił go templariusz. — A jeśli chybicie?
— Liczę na przyjaciół, liczę na was, panie z Béthune. Wycofanie się teraz byłoby dla
honoru, dla honoru dzieci, gorsze niż śmierć! — Turnbull, wedle trzeźwego koman-
dora, popadł znowu w niebezpieczne marzycielstwo. — Utwórzmy krąg wokół nich
i wyciągnijmy miecze…
— Na ostateczną rozgrywkę jest za wcześnie. Dzieci są za młode, powinny mieć jesz-
cze trochę lat przed sobą. Takiemu staremu az dit jak wy, Janie, ryzykującemu nieustan-
nie życiem, upadek z rozpostartym sztandarem może wydawać się wart zachodu, dzie-
ciom tego nie życzę! — Grande Maîtresse znowu jednak miała rację, pomyślał Gawin.
— Skoro uważacie, że nie można odwołać prezentacji, to pozwólcie przynajmniej kiero-
wać się rozwagą, jeśli gardzicie przezornością!
— Zgoda, utwórzmy wokół nich nieprzenikalny pierścień, zasłońmy je własnymi cia-
469
łami! Przyrzekacie mi to?
— To mogę wam przyrzec!
— Baucent à la rescousse! — zawołał starzec, szczerząc zęby z radości. — A teraz po-
zwólcie mi się przespać!
Jarcynt uwolnił łapy Styksa i pies pobiegł za nim na łańcuchu z łbem wciąż omota-
nym sznurem, jak go Hamo zawiązał, powróz nie dał się bowiem rozsupłać.
Dotarli do zewnętrznych murów pałacu Kallistosa, do miejsca, gdzie w ścianę było
wpuszczone źródło z posągiem Dionizosa walczącego z satyrem. Jarcynt rozejrzał
się, czy nie ma przypadkiem kogoś w samotnej alei. Potem wdrapał się na skraj misy
i zatkał dłońmi amforę, z której wylewała się woda. Styks także wspiął się na tylne łapy
i próbował chłeptać wodę z kamiennej muszli. Jarcynt zaciskał wylot amfory dobrą
chwilę, aż z lekkim zgrzytem mocujące się figury zaczęły się rozdzielać. Satyr zniknął
w jaskini, która pojawiła się w murze, podczas gdy łagodny bóg wina trzymał nadal am-
forę nad muszlą.
Jarcynt pozwolił zatamowanej na chwilę wodzie popłynąć strumieniem, pochylił się
ku Styksowi, podciągnął go w górę i zniknął w ciemnym korytarzu, który się przed nimi
otworzył. Po chwili satyr wrócił na swe miejsce, by znów walczyć z Dionizosem, i w alei
zaległa cisza.
Po pewnym czasie Jarcynt wyszedł ze stajni bez psa, po czym opuścił pałac konno,
przepisowo odmeldowawszy się u straży przy bramie. Stuk kopyt rozbrzmiewał gło-
śno w nocy. Zegar Hefajstosa oznajmił głuchym dźwiękiem czwartą godzinę phospho-
ros. Nocne jeszcze niebo nad Azją Mniejszą przecinały dalekie błyskawice, chyba gdzieś
w głębi lądu. Słychać nie było nic.
Wawrzyniec z Orty myślał, że dotrze z Galeranem najkrótszą drogą do zamtuzu, aby
znaleźć opisanych przez kucharza „asasynów” i utrwalić ich rysy na papierze. Przecho-
dzili jednak koło trzech otwartych jeszcze winiarni i za każdym razem musiał pocią-
gnąć przynajmniej łyk z dzbana, który pan biskup z Bejrutu był gotów opróżnić choć-
by sam.
Wawrzyniec poczuł wkrótce działanie wina i martwił się o pewność ręki i nie zamą-
coną miarę oka. Galeran wydawał się beczką bez dna, obiecał jednak Wawrzyńcowi, że
ze wszystkich sił będzie go wspierał w „nadzwyczaj niebezpiecznej misji zdemaskowa-
nia izmailickich skrytobójców”, ale gdy wkroczyli wreszcie na podwórzec domu rozpu-
sty, jakby zapomniał, po co tutaj przyszli.
Mały mnich wyśledził natychmiast podejrzanych kapłanów, Galeran zaś, o dziwo, był
jeszcze w stanie przedstawić minorytę jako malarza.
— Wawrzyniec z Orty jest największym żyjącym italskim artystą w portretowaniu
470
ludzkich twarzy! Pozwólcie mu usiąść z nami i spokojnie przeprowadzić studia w tym
niezwykłym miejscu.
Nestorianie skinęli głowami mile połechtani i nie zwrócili uwagi, że właśnie ich twa-
rze są przedmiotem Wawrzyńcowych studiów. W tym czasie Galeran, który usiadł mię-
dzy nimi, zaczął szeptem charakteryzować mężczyzn w podwórcu:
— Widzicie tego długonosego, wybladłego? Wyobraźcie sobie jego trzonek, jak nie-
cierpliwie nabrzmiewa mu pod kaanem… Albo tamten Gruzin o haczykowatym no-
sie: jego ognisty miecz zaraz rozetnie mu nogawkę…
Ajbak i Sargis roześmiali się pogodnie, gdy tymczasem kreda Wawrzyńca śmigała
po pergaminie. Brał miarę kątem oka, ale jego spojrzenie śledziło również z niewinnym
rozbawieniem obrazowe porównania, które Galeran przed nimi roztaczał.
— A ten Bułgar z bulwiastym nosem, tylko patrzeć, jak pękną mu spodnie! Albo ci
dwaj Seldżucy, tragarze z Ikonium, takie małe wygłodniałe dzioby, ale w portkach cho-
wają potężne klejnoty… — Galeran zerknął ukradkiem na mnicha, który skinieniem
głowy zasygnalizował, że zrobił swoje. — Oni wszyscy — zwrócił się Galeran do nesto-
rianów podtrzymując ich na duchu — oni wszyscy czekają niecierpliwie na to, z czego
ja teraz…
— Nie wiecie, czego sobie odmawiacie — przerwał mu Ajbak życzliwie. — Bądźcie
naszym gościem.
Galeran stwierdził naraz z przerażeniem, że Wawrzyniec wyniósł się ukradkiem.
— Wyrzeczenie się to uniknięcie możliwości podniesione do rangi cnoty! — roześmiał
się mimo wszystko i spróbował stanąć na niepewnych nogach. — Ciągnie mnie zresztą
do pałacu łacińskiego biskupa.
— A gdzie to jest? — zapytał szybko Sargis spostrzegłszy, że podchmielony dostojnik