Każdy jest innym i nikt sobą samym.


Uczucie zaczęło łamać to, czego rozum nie mógł złamać, i powiodło najprzód do czynów
nierozważnych, a potem samo zgasło, zostawiwszy ludzi w zwątpieniu i bez przewodnika na dalszy
żywot, który przecież z uczuciem nie zgasnął i wlec go musieli wcale nieromantycznie. Na owoce tego
wybujałego uczucia trzeba było poczekać pół wieku, ażeby się przekonać, że czego rozum nie złamie,
temu młodzieńcze uczucie nie pomoże.

Gdy zatem romantycy zaczęli tak uczuciem szafować, zabrakło go najprzód ich następcom,
dzisiejszym epigonom, do utworzenia czegośkolwiek ważniejszego, a po wtóre drażniąc nieustannie
uczuciową stronę społeczeństwa i tak już skłonnego do łez gorących, uczynili je niezdatnym do
mierzenia na chłodno rozwijających się dziejowych zdarzeń. Zdarzenia te sądzono kodeksem
romantycznym: miano serce i patrzano w serce, i tak się zapatrzono, że niespodzianie okazała się
przepaść, wobec której najgorętsza fantazja musiała doznać śmiertelnych dreszczów i zimnym oblać
się potem.

Czy to jednak nie za wiele na niekorzyść romantycznej i na wskroś uczuciowej poezji? Możeż jej być
zadaniem kształcenie rozsądku, zbogacanie rozumu owocami doświadczenia wiekami
nagromadzonego? Nie sądzimy, żeby poezja potrzebowała się ubierać w biret doktorski, żeby uczyła
ludzi ładu panującego w świecie fizycznym i społecznym: trudnią się tym właściwe nauki. Niemniej
jednak i poezja bierze pewien udział w dodatnim lub ujemnym kierunku ogólnej cywilizacji. Powinna
ona idealizować ludzi i zdarzenia według skali prawdopodobieństwa, nie zaś chimerycznych,
niebywałych i być nie mogących; a tym mniej godzi się jej podsycać wiarę w upiory, czarownice i
widma będące płodem ciemnoty. Tymczasem u naszych romantyków co rusz, co wiersz, wyskakuje
upiór, duch, straszydło: nic się nie dzieje przyrodzonym porządkiem, wszystko nadzwyczajne,
nieludzkie, gdzieś w chmurach, w otchłaniach. Może to poetyczne, ale co prawda dobre dla dzieci,
które niańki także upiorami i duchami straszą. Podsycać i tak już zakorzenioną wiarę w guślarstwo,
zjawienia, proroctwa delfickie, nie jest to służyć ani sprawie oświecenia rozumu, ani nawet
zabawienia wyobraźni, która w naszych czasach, cokolwiek wyleczonych z mistycyzmu, nie może
smakować w tym, co tworzyła ciemnota. Pod tym względem romantyzm niedobrze usłużył
społeczeństwu. Prawda, że uniknąć tego nie mógł, gdyż jak Brodziński utrzymuje, poezja w ogóle a
romantyczna przeważnie bez mistycyzmu obejść się nie może; przeciwnie zginąć by bezeń musiała.
Lecz choćby to był i konieczny deus ex machina* romantyzmu, niemniej jednak sprawił zły, a nawet
gorszy skutek niż cały Olimp w poezji klasycznej.

Nieład w czynach i myślach będzie zawsze następstwem wygórowanego uczucia, które zechce łamać
to, czego rozum nie złamie*, ślepej wiary także uczuciowej, która skuteczniej przemawia niż szkiełko i
oko mędrca*. Głoszenie podobnych maksym, nawet przy licencji poetycznej, musi koniecznie
uchodzić za błąd, który prędzej lub później doprowadził do pogardy nauki i doświadczenia, a
mierzenia wszystkiego uczuciem: do egzaltacji prowadzącej za sobą rozczarowanie i zawody.
Rozczarowanie i zawody, na które obecnie patrzymy, są w znacznej części rezultatem romantycznej
poezji, i rada nierada musi ona przyjąć odpowiedzialność za ten stan usposobienia umysłów.

Ale powiedziano wyżej, że romantyzm ma u nas swoje znakomite zasługi przez ożywienie tradycji i
zwrócenie się do poetyzowania przeszłości, przez dotknięcie najsympatyczniejszej a od klasyków
zaniedbanej struny. Co do tego punktu, trzeba się bliżej przyjrzeć tym zasługom i zobaczyć, co one
warte.

Przeszłość, zamarła w rzeczywistości, stała się tym droższą, że jej wskrzesić nie można było.
Spostrzeżono się, że stracono skarb, który jak to często bywa, nauczono się cenić dopiero po stracie.
Romantycy zaczęli się rozglądać w przeszłości: skłonność plemienna ciągnęła ich do przekazania w
pieśni klęsk i tryumfów należących już do historii. Znając usposobienie romantyzmu, łatwo było
przewidzieć, jakie sobie z przeszłości wybierze ideały. Wieków średnich w ścisłym znaczeniu nie
mieliśmy u siebie; ale było coś podobnego, coś całkiem romantycznego, i to wtenczas, gdy na
Zachodzie dawno już minęły wieki średnie. Mickiewicz twierdził, że prawdziwy romantyzm kwitnął w
wiekach średnich: trzeba więc było szukać czegoś analogicznego u siebie. I znaleziono te romantyczne
elementa w zajazdach i najazdach, w buńczucznych i zawadiackich personatach*, w rycerskich
pożogach i zemście za prywatne urazy szlacheckie. Poeci może tu i nie tyle winni, co okoliczności
czasu. Brak było za ich pamięci, a i teraz jeszcze brak bezstronnie zbadanych dziejów swojskich, brak
tej rozumnej i sumiennej krytyki historycznej, która by nauczyła ludzi co z przeszłości cenić należy, a
co powinno być napiętnowane ujemnie, a tym samym niezdatne do idealizowania poetycznego.
Historycy nasi patrzali na dzieje swojskie to przez demokratyczne, to przez monarchiczne okulary.
Znaliśmy jednego, który się już połączył z ojcami, utrzymującego, że liberum veto nie było niczym
znów tak strasznym, ani tak nagannym jak nieprzyjaciele wmawiają; inny radował się opisując jak
szlachta rozniosła na szablach dokument w oczach króla, którego syna owym dokumentem za
następcę obrać przyrzekła; trzeci znów cieszył się z demokratyzmu tak wcześnie u nas rozwiniętego: u
wszystkich prawie zresztą na pierwszym planie tylko szlachta rębacze i krzykacze, jakby innych
warstw w narodzie nie było. Dodajmy do tego paradoks dość często powtarzany, że wina za złe nie w
nas, lecz w zewnętrznych okolicznościach gdzie indziej leżała, a zrozumiemy, że poeci nie mogli czego
innego podnosić i poetyzować, jedno te strony przeszłości, które i historykom najbardziej się
podobały. Owszem, dla romantyków były to przedmioty jak najzupełniej do ich smaku przypadające,
rycerskie, przypominające średniowieczny Faustrecht*. Takie epizody były najponętniejsze i
najwłaściwsze w duchu romantyzmu do przedstawiania w eposowych ramach.