Każdy jest innym i nikt sobą samym.

. .
— I to właśnie ostatnia rzecz, jakiej będzie się po nas spodziewał Papanin.
Gorow, który przez cały czas słuchał wyłamując palce u rąk, wtrącił się nagle.
— Nie sądzę, żebyśmy zdołali zrealizować to szaleńcze zamierzenie.
Grayson odwrócił się do niego i powiedział z namysłem: — Gdyby nie ty,
w ogóle by nas tu nie było. Jeżeli ci się to nie podoba, możesz sobie wędrować z powrotem do Leningradu. Bo my idziemy na południe!
Ustawił swoje psy i ruszyli, z Beaumontem na przedzie. W ciągu pięciu minut zmienili kierunek marszu o dziewięćdziesiąt stopni, podążając na południe. Co-118
raz dalej od lodowej równiny, gdzie podróż byłaby tak łatwa. Przez ponad dwie godziny posuwali się naprzód szukając przejść pomiędzy torosami, potem Beaumont zarządził odpoczynek. Grayson wysłał na ustalonej częstotliwości wiado-mość, której Dawes oczekiwał na Curtis Field.
— Oxygen. . . Strongbow. . . Oxygen. . . Strongbow. . .
Powtarzał sygnał przez pięć minut, aż otrzymał z Curtis Field potwierdzenie odbioru. Trwało to zbyt długo. Mogło wystarczyć, by radzieckie monitory na Biegunie Północnym 17 określiły ich aktualną pozycję. Tak czy inaczej, wiadomość musiała zostać nadana. „Strongbow” informowało Dawesa, że Michaił Gorow jest z nimi, „Oxygen”, że Beaumont idzie na południe. Grayson zapakował Redifona i popatrzył w niebo.
— Od dwóch godzin żadnego radzieckiego samolotu — powiedział. — I ani
jednego amerykańskiego — dodał. — Chyba wszyscy piloci z Curtis Field odle-
cieli na zimę do ciepłych krajów. Na Boga, mam nadzieję, że ci z „Elroya” tego nie zrobili. . .

* * *
. . . pilnie zagłębić się w pole lodowe. Możliwość spotkania. Podj ˛

maksymalne ryzyko. Powtarzam. Podj ˛
ać maksymalne ryzyko.
Alfred Schmidt, komandor Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych, ka-
pitan lodołamacza „Elroy” o wyporności 6500 ton nie był zachwycony rozka-
zem, który otrzymał z Waszyngtonu trzy dni temu. Im dłużej o nim myślał, tym mniej mu się podobał. Szczególnie ostatnia część. „Maksymalne ryzyko. . . ” Co, do diabła, było maksymalnym ryzykiem na tych wodach? Czy wystarczy, jeże-li statek po zderzeniu z górą lodową pójdzie na dno? Schmidt miał czterdzieści trzy lata, pięć stóp i osiem cali wzrostu oraz ciemne włosy i równie ciemne, gęste brwi. Na jego twarzy nieodmiennie tkwił smutny, by nie powiedzieć ponury, grymas. Uśmiechał się jedynie w momentach śmiertelnego niebezpieczeństwa i dlatego marynarze w Milwaukee, macierzystym porcie „Elroya”, pijąc ostatnie piwo przed rejsem wznosili specyficzny toast:
— Za to, żeby kapitan nie uśmiechnął się przed powrotem do portu.
— Ma pan ochotę rzucić okiem, sir? — Vance Carlson, oficer pokładowy od-
sunął się od monitora oscyloskopu i postawił kołnierz swojego płaszcza. Mostek
„Elroya” był ogrzewany, ale urządzenia regulujące temperaturę nie działały chyba najlepiej. Może z powodu arktycznych warunków meteorologicznych, które sprawiły, iż marynarze musieli bez przerwy oczyszczać pokład z lodu narastającego 119
prawie w tym samym tempie, w jakim ludzie usiłowali wyrzucać go do pokrytego krami morza.
Komandor Schmidt nie miał ochoty rzucić okiem, ale zrobił to. Trzy godzi-
ny temu, zaglądając w ten gumowy kaptur, dostrzegał na ekranie poszczególne punkty, które bynajmniej nie oznaczały łodzi. Punkty na północnym zachodzie i północnym wschodzie. Popatrzył na promień niezmordowanie obiegający zielonkawą łunę w głębi kaptura. Nie było już poszczególnych punktów. Zamiast
nich na ekranie uformował się obraz jednolitej prostej linii zamarzniętego morza.
— Zapora — skomentował niepotrzebnie Carlson. — Prosto przed nami.
Schmidt patrząc na monitor po raz kolejny przypomniał sobie końcowy frag-
ment rozkazu. Zapora. Jednolita ściana lodu rozciągała się na jego drodze, a „Elroy” dudniąc potężnymi silnikami, pyszniąc się wzmocnionymi dziobami, które mogły łamać jak zapałki wielkie lodowe kry, sunął wprost na przerażającą ścianę rozciągającą się od Spitsbergenu po Grenlandię. Cały problem polegał na tym, że Schmidt musiał znaleźć drogę. Miejsce, gdzie lód będzie wznosił się niewiele ponad poziom morza, gdzie przy pomocy masywnych dziobów będzie można wy-rąbać przesmyk w głąb. Na szczęście mieli przynajmniej radar, który pokazywał, co znajduje się przed nimi. Kapitan prosił Boga, by nie zsyłał mgły.

* * *
Dwie godziny później znad lodowego pola nadeszło zagrożenie. Pasma mgły
jak para wodna unosiły się nad lodem, wychodząc na spotkanie „Elroya”. Schmidt stał z nosem przy szybie wirującej na przedzie mostka, spoglądając na zmianę to na pokład, to przed siebie. Żaden z tych widoków go nie zachwycał. Lód na szczycie dziobu rósł coraz szybciej, nowi ludzie prowadzili syzyfową batalię przerzucając go za oszronione burty, gdzie dołączał do płatów lodu dryfującego po morzu.
Temperatura spadła poniżej pięćdziesięciu stopni.
— Niedźwiedzie polarne. . .
Po prawej stronie mostka Carlson spoglądał na szczyt lodowej ściany równie
wysoki, jak sam mostek i odległy o kilka kabli. Na pokładzie dziobowym ludzie walczący z lodem również zerkali na tę ścianę. Było to tak, jakby patrzyli na ogromny wieżowiec. W świetle księżyca przyglądały się im trzy żółtawe plamy: trzy polarne niedźwiedzie stojące na krawędzi, skuszone zapachem kuchennych resztek wyrzuconych za burtę.
Silniki pracowały powoli lecz niezmordowanie. Monotonny warkot uspoka-
jał Schmidta. Podczas poprzedniego rejsu, w drodze powrotnej, mieli duże opóź-
nienie spowodowane przez awarię silników. Teraz wszystko było w najlepszym
120
porządku. Za to widok rozciągający się przed nimi zdecydowanie go niepokoił.
— Vance, sądzę, że byłoby dobrze, gdybyś wdrapał się do klatki. Nie chcemy
przecież przegapić drogi.
W głosie wydającym rozkaz słychać było niechęć, niechęć z całą pewnością

Tematy