Okazało się to znacznie łatwiejsze niż wspinaczka po ścianie budynku. Praktycznie rzecz biorąc, w jednej chwili znalazłem się dość wysoko, żeby móc przeskoczyć na szeroki kamienny parapet okna na pierwszym piętrze kościoła. Oderwałem od konara dębu cienką gałązkę i wsadziłem do kieszeni.
Po kamiennym parapecie dotarłem do miejsca, gdzie przymocowane do muru wisiało wielkie żelazne koło. Lazło się po nim jak po drabinie, choć żelazo zdawało się zaskakująco zimne pod dotykiem wciąż spoconych dłoni.
Tym sposobem znalazłem się na szczycie koła, a stamtąd podciągnąłem się na dach najwyższej budowli miasteczka. Rozejrzałem się dookoła – ognie wciąż się paliły, choć słabo, okrzyki grozy ustąpiły łkaniom i cichym, naglącym nawoływaniom. Wyjąłem z ust fragment gontu i rozdmuchałem go tak, że znowu zapłonął. Potem skoncentrowałem się, wymruczałem kolejne wiązanie i przysunąłem do ognia gałązkę dębu. Znowu objąłem wzrokiem miasteczko i spostrzegłem, że żar z chwili na chwilę przygasa.
Minęła sekunda.
Dąb zapłonął nagłym, jasnym płomieniem. Jaśniej od tysiąca pochodni, ponieważ wszystkie liście zajęły się w jednej chwili.
W nagłym rozbłysku światła zobaczyłem, jak dwie ulice dalej draccus podnosi łeb na swym leżu. Ryknął i ruszył biegiem w stronę płonącego dębu, po drodze plując ogniem. Zbyt szybko próbował wziąć zakręt na rogu ulicy i wpakował się całą swoją masą w ścianę jakiegoś sklepu, rozbijając ją w drzazgi.
Zbliżywszy się do drzewa, zwolnił, raz za razem plując ogniem. Liście zdążyły się już spalić w krótkotrwałym rozbłysku płomienia, zostały po nich tysiące żarzących się płatków, przez co drzewo wyglądało jak gigantyczny, dopiero co zgaszony kandelabr.
W przyćmionym czerwonym świetle draccus był zaledwie cieniem. Ale widziałem, jak rozgląda się wokół zdziwiony, gdzie zniknął ogień. Masywny klin głowy kołysał się w tę i we w tę. Zakląłem pod nosem. Nie dotarł jeszcze odpowiednio blisko...
Wtedy jaszczur prychnął tak głośno, że nawet ja usłyszałem. Łeb poruszył się gwałtownie, gdy w jego nozdrza uderzył słodki dym płonącej żywicy. Wciągnął powietrze, chrząknął i dał kolejny krok w kierunku dymiącego tobołka z dennerem. W jego zachowaniu nie sposób było już dopatrzyć się ostrożności, jaką wykazywał wcześniej. Można rzec, że praktycznie rzecz biorąc, skoczył na kluchę narkotyku i chapnął dymiący worek szeroko rozwartą paszczą.
Wciągnąłem głęboki oddech i potrząsnąłem głową, próbując otrząsnąć się ze słabości, jaka mnie powoli ogarniała. Miałem za sobą dwa dość trudne akty sympatii. Wyczerpały mnie, została pustka w głowie.
Ale jak powiadają, do trzech razy sztuka. Podzieliłem umysł na dwie części, a potem nie bez trudu, wyodrębniłem w nim jeszcze trzecią. Ponieważ wiedziałem, że nie obejdzie się bez potrójnego wiązania.
Kiedy draccus żuł swoją zdobycz, próbując przełknąć lepką masę żywicy, poszperałem w worku i wyciągnąłem ciężką czarną łuskę. Spod płaszcza wydobyłem magnes. Jasno i wyraźnie wypowiedziałem wiązania, skoncentrowałem się na Alar. Potem zbliżyłem magnes i łuskę, póki nie poczułem ich wzajemnego przyciągania.
Skoncentrowałem się, nadałem myślom bieg.
Puściłem kamień magnetyczny. Skoczył w kierunku żelaznej łuski. W tej samej chwili u moich stóp rozległa się eksplozja – to wielkie żelazne koło wyrwało się ze ściany kościoła.
W dół poleciała tona kutego żelaza. Gdyby ktoś obserwował całą sytuację, zapewne zauważyłby, że koło spada szybciej, niż wynikałoby to z działania siły ciężkości. Zauważyłby, że spadało pod kątem, jakby draccus je przyciągał. Jakby karząca dłoń Tehlu kierowała je ku bestii.
Ale w pobliżu nie było żadnego wiarygodnego świadka tych zdarzeń. I nie było żadnego Boga, którego dłoń prowadziła żelazny pocisk. Byłem tylko ja.
Rozdział 81
Duma
Spojrzałem w dół i zobaczyłem draccusa przygniecionego wielkim żelaznym kołem. Leżał smętnie, bez ruchu, w ciemnościach przed frontem kościoła. Mimo wszystko zrobiło mi się go żal.
Nadeszła długo wyczekiwana chwila wytchnienia. Mimo dymu jesienne powietrze było świeże i słodkie, a kamień dachu kościoła przyjemnie chłodził moje stopy. I kiedy upychałem z powrotem do worka łuskę oraz magnes, gdzieś w głębi serca poczułem zadowolenie. Wciągnąłem głęboki oddech i rozejrzałem się po mieście, które uratowałem.
Potem usłyszałem jakieś skrzypienie i poczułem, że dach usuwa mi się spod nóg. Fronton budynku pochylił się, zaczął pękać. Zachwiałem się, tracąc oparcie pod nogami. Rozejrzałem się za jakimś dachem, na który mógłbym bezpiecznie przeskoczyć, ale w pobliżu takowego nie było. Cofałem się więc tylko bezradnie, a strop kościoła walił się przede mną.
W akcie desperacji spróbowałem przeskoczyć na poczerniałe gałęzie dębu. Udało mi się nawet jedną schwycić, lecz od razu załamała się pod moim ciężarem. Spadłem, odbiłem się kilka razy o niższe gałęzie, uderzyłem w głowę i zapadłem w ciemność.
Rozdział 82