Każdy jest innym i nikt sobą samym.


– Jeno ja bym się nie z każdym mieniał od strachu, abym zaś boćwiny zamiast rozumu nie kupił, co by mi się
między Litwą snadnie przytrafić mogło.
– Już swoje zaczyna – rzekł Longinus.
– Pozwólże waść skończyć. Tak tedy nie ma jej u Krzywonosa ni w Kijowie, więc gdzie jest?
– W tym sęk!
– Jeśli waść się domyślasz, to powiedz prędzej, bo mnie ogień pali! – krzyknął Skrzetuski.
– Za Jampolem! – rzekł Zagłoba i potoczył tryumfalnie swoim zdrowym okiem.
– Skąd waść wiesz? – pytał Wołodyjowski.
– Skąd wiem? Ot skąd: siedziałem w chlewie, bo mnie w chlewie ów zbój kazał zamknąć – żeby go wieprze za
to zećpały! – a naokoło gadali ze sobą Kozacy. Przykładam tedy ucho do ściany i co słyszę?... Jeden mówi: „Teraz
chyba za Jampol ataman pojedzie” – a drugi na to: „Milcz, jeśli ci młoda głowa miła...” Szyję daję, że ona jest za
Jampolem.
– O! jako Bóg na niebie! – zakrzyknął Wołodyjowski.
– Na Dzikie Pola przecie jej nie zaprowadził, więc wedle mojej głowy, musiał ją ukryć gdzieś między Jampolem
a Jahorlikiem. Byłem też raz w tamtych stronach, gdy się królewscy i chanowi sędzie zjeżdżali, bo w Jahorliku, jak
waćpaństwu wiadomo, pograniczne sprawy się sądzą o zabrane stada, których spraw nigdy nie brak. Pełno tam jest
nad całym Dniestrem jarów i zakrytych miejsc, i różnych komyszy, w których żyją w chutorach ludzie, co żadnej
zwierzchności nie znają mieszkając w pustyni i bliźnich nie widując. U takich to dzikich pustelników on pewnie ją
ukrył, bo mu tam było i najbezpieczniej.
– Ba! ale jak się tam dostać teraz, gdyż drogę Krzywonos zagradza – rzecze pan Longinus. – Jampol to też, jak
słyszałem, gniazdo rozbójnicze.
Na to Skrzetuski:
– Choćbym i dziesięć razy gardło miał stracić, będę ją ratował. Pójdę przebrany i będę szukał – Bóg mnie
pomoże – znajdę.
– Ja z tobą, Janie! – rzecze pan Wołodyjowski.
– I ja po dziadowsku z teorbanem. Wierzajcie mi waszmościowie, że najwięcej mam między wami eksperiencji,
a że mnie teorban z ostatkiem obrzydł, więc wezmę dudy.
– Toż i ja się na coś przydam, braciaszki? – rzekł pan Longinus.
– I pewnie – odpowiedział pan Zagłoba. – Jak będzie nam trzeba przez Dniestr się przebrać, to waćpan będziesz
nas przenosił, jako święty Krzysztof.
– Dziękuję z duszy waszmościom – rzekł Skrzetuski – i gotowość waszą chętnym przyjmuję sercem. Nie masz
to w przeciwnościach nad przyjaciół wiernych, których, jak widzę, nie pozbawiła mnie Opatrzność! Dajże mnie,
wielki Boże, odsłużyć waszmościom zdrowiem i mieniem!
– Wszyscy my jako jeden mąż! – wykrzyknął Zagłoba. – Bóg zgodę pochwala, i obaczycie, iż frukta naszych
prac niedługo będziemy oglądali.
– To już nie pozostaje mnie nic innego – mówił po chwili milczenia Skrzetuski – jak chorągiewkę księciu
odprowadzić i zaraz w kompanii ruszyć. Pójdziem Dniestrem, hen, na Jampol aż do Jahorlika, i wszędzie będziemy
szukali. A gdy, jak mam nadzieję, Chmielnicki już musi być zniesiony lub nim dojdziemy do księcia, zniesiony
będzie, przeto i służba publiczna nie staje nam na przeszkodzie. Pewnie chorągwie ruszą na Ukrainę, by buntu
dogasić, ale się tam już bez nas obejdzie.
– A poczekajcie waszmościowie – rzecze Wołodyjowski – pewnie po Chmielnickim na Krzywonosa przyjdzie
kolej, może więc razem z chorągwiami ku Jampolowi ruszymy.
– Nie, nam trzeba być pierwej – odparł Zagłoba – ale najpierwej odprowadzić chorągwie, by mieć wolne ręce.
Spodziewam się też, że książę będzie z nas contentus.
– Szczególniej z waćpana.
– Tak jest, bo mu najlepsze wieści przywożę. Wierzaj mi waćpan, iż nagrody się spodziewam.
– Więc tedy w drogę?
– Do jutra musimy spocząć – rzekł Wołodyjowski. – Zresztą niech Skrzetuski rozkazuje: on tu wodzem; ale ja
przestrzegam, iż jeśli dziś ruszymy, konie mnie wszystkie popadają.
– Wiem, że to jest niepodobieństwo – rzecze Skrzetuski – ale myślę, iż po dobrych obrokach jutro możemy.
Jakoż nazajutrz ruszono. Wedle ordynansów książęcych mieli się wrócić do Zbaraża i tam czekać dalszych
rozkazów. Szli więc na Kuźmin, w bok od Felsztyna ku Wołoczyskom, skąd na Chlebanówkę wiódł stary gościniec
do Zbaraża. Drogę mieli przykrą, bo padały deszcze, ale spokojną, i tylko pan Longinus, idący w sto koni naprzód,
rozgromił kilka kup swawolnych, które się na tyłach wojsk regimentarskich zebrały. Dopiero w Wołoczyskach
zatrzymali się znów na nocny wypoczynek.
Ale zaledwie zasnęli snem smacznym po długiej drodze, zbudził ich alarm i straże dały znać, że jakiś konny
oddział się zbliża. Wnet jednak przyszła wieść, że to Wierszułłowa tatarska chorągiew, zatem swoi. Zagłoba, pan
Longinus i mały Wołodyjowski natychmiast zebrali się w izbie Skrzetuskiego, a w ślad za nimi wpadł jak wicher
oficer spod lekkiego znaku, zziajany, cały pokryty błotem, na którego spojrzawszy Skrzetuski wykrzyknął:
– Wierszułł!
– Jam... jest! – mówił przybyły nie mogąc oddechu złapać.
– Od księcia?
– Tak!... O tchu! tchu!...
– Jakie wieści? Już po Chmielnickim?
– Już... po... Rzeczypospolitej!..
– Na rany Chrystusa! co waść gadasz? Klęska?
– Klęska, hańba, sromota!... bez bitwy... Popłoch!... O!o!