Chciałby wierzyć, że tak nie jest, a przynajmniej - że tak nie będzie zawsze.
Była siostrą Baylaya. To dlatego obchodził się z nią jak z jajkiem. Nie potrafiłby spojrzeć Baylayowi w oczy, gdyby jego siostrze spadł włos z głowy. Czuł się za nią odpowiedzialny, ale nie lubił jej, chwilami nienawidził i nie chciał, nie chciał, by pozostała taka, jaka była.
Wytarł ręce o brzeg spódnicy i wstał od stołu. Podszedł do lady, wziął od barmana dwie butelki wina i po krzywych, nierównych schodach wdrapał się na piętro. Po chwili był w swoim pokoju. Odbił szyjkę pierwszej butelki i napił się. Poczuł przyjemne ciepło.
Gold był szlachcicem Czystej Krwi i kapitanem Gwardii. Ale potrafił dostosować się do każdej sytuacji. W koszarach był żołnierzem, w salonie panem, w górach rozbójnikiem. Uważał to za słuszne i dlatego nie znosił Leyny, która zawsze i wszędzie chciała być magnatką.
Zaklął. Dlaczego nie usadził jej już wtedy, w Rollaynie? Dlaczego pozwolił się wyrzucić za drzwi, zupełnie jak zbesztany przez rodziców chłopczyk? Jak dotąd, piękna kapryśnica doskonale bawiła się porwaniem i wszystko szło gładko. Ale w końcu zabawa ją znudzi i dojdzie do konfrontacji. Każdy dzień, każda godzina odwlekająca moment tej walki, uczynią ją cięższą, trudniejszą...
Odbił szyjkę drugiej butli. Wypił, wyciągnął się na łóżku i zamknął oczy. Postanowił, że wstanie za trzy godziny.
Tak się stało. Leżał przez chwilę nieruchomo, potem wysączył ze stojącej przy łóżku flaszki resztę wina i wstał.
Tkwił na środku pokoju i medytował. Dał jej najwyżej cztery godziny snu. Czy nie za mało? Cóż, będzie się musiała do takiego trybu życia przyzwyczaić...
Niespełna godzinę później wszedł do pokoju dziewczyny, trzymając w ręku tacę z jedzeniem i szklankę wina. Zły na siebie, że uległ słabości i przybiegł do niej z posiłkiem jak... jak lokaj, postawił tacę na stole i zerknął na jej twarz. Spała jak dziecko, z policzkiem przyciśniętym do twardej, wypchanej sianem poduszki. Posapywała lekko przez sen. Wyglądała tak niewinnie i czysto, że nagle odniósł wrażenie, iż widzi ją po raz pierwszy...
Ale wygnieciona i podwinięta spódnica odsłaniała długie, kształtne nogi; nogi, których pełne uda szczelnie wypełniały obcisłe spodnie; nogi, które na pewno nie były nogami dziecka... Jednak była... niebezpiecznie piękna.
Podszedł do łóżka i lekko dotknął ramienia śpiącej. Potrząsnął. Mruknęła coś, nie otwierając oczu, i przetoczyła się na plecy. Czerwona fala gęstych włosów sparzyła mu dłoń.
- Czas... czas w drogę, pani - powiedział cicho i tak tkliwie, że aż zaskoczony brzmieniem własnego głosu - potrząsnął głową. Mocno, zbyt mocno chyba szarpnął delikatne ramię. Otworzyła oczy i gwałtownie usiadła na łóżku.
- Jak śmiesz mnie dotykać, gwardzisto - powiedziała z pełną pogardy i wyższości wściekłością. - Chyba za dużo sobie pozwalasz!
Jakieś ciepłe, przyjemne słowo, które już miał na języku, spłynęło do żołądka wraz ze śliną. Zacisnął wargi.
- Czas w drogę - powiedział szorstko. - Za kwadrans masz być gotowa... pani. Czekam na dole przy koniach.
Nagle parsknął śmiechem, widząc jej czerwone i zapuchnięte oczy, które chciały być władcze, groźne i nieprzystępne. Ale był to też śmiech gniewny trochę na pokaz - odwet.
Jej reakcja zaskoczyła go, zdumiała. Ten wybuch śmiechu musiał ją dotknąć bardziej, niż mógł się tego spodziewać. Zerwała się z łóżka. Gładkie policzki miały barwę róży.
- Precz! Precz! WynoÅ› siÄ™ stÄ…d, ty...
To co teraz usłyszał sprawiło, że śmiech zamarł mu w gardle. Ściągnął twarz. Chciał coś powiedzieć, ale spojrzał tylko z niedowierzaniem, pokręcił głową i wyszedł. Nachodziły go mdłości. Była tak odrażająca, bluzgając podobnymi wyrazami, że - pełen obrzydzenia - nie potrafiłby jej nawet zwymyślać. Nawet przywołać do porządku. Czuł wstręt, zupełnie, jakby zanurzył się po szyję w kloacznym dole.
Nie, nie był wcale delikatny i nadwrażliwy. W koszarach, na biwaku w górach jego gwardzistki i gwardziści miotali nieraz jeszcze gorszymi epitetami. Ale różnica między wciąż spiętym, wiecznie igrającym ze śmiercią żołnierzem a nią - delikatną i z pozoru dystyngowaną magnatką dartańską - była ogromna.
Nerwowymi ruchami dopinał popręgi. Był bardziej wzburzony, niż by mogło się to wydawać, ręce mu drżały. Tu chodziło nie tylko o to, co powiedziała. Jej zachowanie. Czuł się jak zbity pies, który chciał polizać rękę swego pana i został odtrącony nagłym, bolesnym kopniakiem.
Wyprowadził konie ze stajni na podwórze i poszedł do pokoju po juki. Potem oparł się o ścianę gospody i czekał.
Leyna ukazała się na majdanie w chwili, gdy już miał po nią iść. Była spokojna, ale w oczach czaił się jakiś zły błysk. Bez słowa wdrapała się na siodło. Gold wskoczył na grzbiet swego konia, lekko uderzył zwierzę ostrogami.
Ruszyli.
***