W końcu odezwał się Sovoy:
– Osiem lub dziesięć.
– Bardzo dobrze – chcąc nie chcąc, pochwalił go Dal. – Dobrze, że przynajmniej ktoś z was czyta lektury. – Twarz mu sposępniała. – Sympatia nie jest dla słabych na umyśle, ale nie jest też dla tych, którzy zanadto ufają w swoje siły. Gdyby nas nie było w pobliżu, żeby udzielić Fentonowi pomocy, zapewne zasnąłby spokojnie i umarł. – Urwał, żeby jego słowa głęboko zapadły w pamięć słuchaczy. – Lepiej, żebyście znali granice swoich możliwości, niż przeceniali je i tracili nad sobą kontrolę.
Wybił trzeci dzwon i pomieszczenie nagle wypełnił zgiełk, gdy studenci zaczęli się zbierać do wyjścia. Mistrz Dal uniósł głos, żeby było go słychać przez gwar.
– E’lir Kvothe, zechciałbyś zostać chwilę dłużej?
Skrzywiłem się. Sovoy przeszedł obok mnie, klepnął w ramię i mruknął:
– Szczęścia.
Nie wiedziałem, czy odnosił się do mojego zwycięstwa, czy życzył mi powodzenia w tym, co może mnie czekało.
Kiedy wszyscy wyszli, Dal odwrócił się i odłożył szmatkę, którą wycierał tablicę.
– A więc – powiedział tonem swobodnej konwersacji. – Jak ułożyły się stawki?
Nie byłem zaskoczony tym, że wiedział o zakładach.
– Jedenaście do jednego – przyznałem. Zarobiłem dwadzieścia dwie joty. Nieco ponad dwa talenty. Z takimi pieniędzmi w kieszeni czułem, jak mi serce rośnie.
Obrzucił mnie pełnym namysłu spojrzeniem.
– Jak się czujesz? Pod koniec sam byłeś dość blady.
– Miałem lekkie dreszcze – skłamałem.
Ale tak naprawdę w zamieszaniu, jakie nastąpiło po zasłabnięciu Fentona, wyślizgnąłem się na zewnątrz i spędziłem kilka przerażających minut w bocznym korytarzu. Dreszcze, które niewiele różniły się od drgawek, prawie uniemożliwiały mi ustanie na nogach. Na szczęście nikt nie widział, jak drżę, mocno zaciskając szczęki z obawy, że mi popękają zęby.
Moja reputacja pozostała nienaruszona.
Ze spojrzenia, jakim obrzucił mnie Dal, wynikało, że chyba podejrzewa prawdę.
– Podejdź tutaj. – Wskazał gestem jeden z wciąż płonących piecyków. – Odrobina ciepła ci nie zaszkodzi.
Nie protestowałem. Wyciągnąłem dłonie do ognia, rozluźniłem się odrobinę. I nagle zdałem sobie sprawę, jak bardzo jestem zmęczony. Oczy szczypały mnie od niedostatecznej ilości snu. W ciele czułem taki ciężar, jakby moje kości zrobione były z ołowiu.
Z ledwie dostrzegalnym westchnieniem odsunąłem dłonie od płomieni i otworzyłem oczy. Dal uważnie mi się przyglądał.
– Muszę już iść – powiedziałem z nutą żalu w głosie. – Dziękuję za troskę.
– Obaj jesteśmy sympatykami – powiedział Dal, machając mi na pożegnanie, gdy zbierałem swoje rzeczy i ruszałem do wyjścia. – Zawsze jesteś tu mile widziany.
Później tego wieczora zastukałem do drzwi Wilema. Otworzył.
– Niech mnie – powiedział. – Drugi raz jednego dnia. Czemu zawdzięczam ten zaszczyt?
– Myślę, że wiesz – mruknąłem i przecisnąłem się obok niego do maleńkiego jak mnisia cela pokoiku. Futerał z lutnią oparłem o ścianę, sam usiadłem w krześle. – Kilvin zakazał mi wstępu do warsztatu.
Siedzący na łóżku Wil pochylił się w moją stronę.
– A to czemu?
Rzuciłem mu porozumiewawcze spojrzenie.
– Podejrzewam, że dlatego, iż ty i Simmon wpadliście do niego i mu to zasugerowaliście.
Obserwował mnie przez chwilę, potem wzruszył ramionami.
– Domyśliłeś się szybciej, niż oczekiwałem. – Potarł dłonią twarz. – Nie wydajesz się mocno zdenerwowany.
Miotała mną wściekłość. Akurat kiedy los mój zaczął się odwracać, przez intrygi życzliwych przyjaciół straciłem pracę przynoszącą dochody. Ale zamiast od razu dać im posmakować mojej złości, poszedłem na dach Maius i tam grałem godzinę, aby ochłodzić rozpaloną głowę.
Jak zawsze muzyka mnie uspokoiła, a podczas gry przemyślałem sobie wiele rzeczy. Mój termin u Maneta przebiegał pomyślnie, ale nauki było po prostu za dużo: jak rozpalać piec do wypalania ceramiki, jak ciągnąć drut żądanej grubości, które stopy zastosować, by uzyskać pożądany efekt. Nie mogłem mieć nadziei, że znajdę na to wszystko sposób taki jak ten, dzięki któremu opanowałem runy. Pracując u Kilvina, nie byłem w stanie zarobić dość, żeby pod koniec miesiąca spłacić Devi, nie wspominając już o czesnym.
– Zapewne byłbym – przyznałem. – Ale Kilvin pokazał mi lustro. – Posłałem mu zmęczony uśmiech. – Wyglądałem potwornie.
– Wyglądasz jak potwór zbity na kwaśne jabłko – sprostował rzeczowo i urwał niezręcznie. – Cieszę się, że nie jesteś zły.
Rozległo się pukanie i w drzwiach ukazał się Simmon. Na mój widok na jego twarzy odmalowało się na poły poczucie winy, na poły zaskoczenie.
– Czy przypadkiem nie powinieneś być w... hmm... Rzemiosze? – zapytał tępo.
Roześmiałem się, a ulga Simmona była nieomal namacalna. Wilem zdjął stos papierów z drugiego krzesła i Simmon osunął się na nie.
– Zostało wam przebaczone – oznajmiłem łaskawie. – Proszę was tylko o jedno: opowiedzcie mi wszystko, co wiecie o „Eolu”.
Rozdział 53
Powolne kręgi