Nie wolno chodzić już nawet między posterunkami. Swoją klęskę muszą uznać nawet ci śmiałkowie, którzy jeszcze godzinę temu się stawiali: i tak dostaniemy się tam, gdzie chcemy, znamy rozmaite tajemne przejścia w zaminowanych ruinach i nie straszne nam żadne posterunki.
Żołnierze pilnujący punktów kontrolnych dziwią się razem z nami, którzy tu utknęliśmy: otrzymali rozkaz
63
zdumiewający - nie wolno przepuszczać nikogo, nawet wojskowych i milicjantów!
Faktycznie, obok nas stoją zatrzymani oficerowie jakichś służb - nic tych, które wydały rozkaz o blokadzie (to charakterystycznie dla Czeczenii, że ludzie z resortów siłowych, chociaż są w składzie tej samej Północnokauka- skiej Zjednoczonej Grupy Wojsk, starają się nawzajem nie słuchać). Milicjanci z tak zw\ancj „czeczeńskiej milicji” - organizowanej na nowo z miejscowej ludności - też są razem z nami, to znaczy w blokadzie. Dziewczynki, dzic- więcio- i dziesięcioletnie uczennice także straciły praw'o do przejścia jeszcze stu metrów do zburzonej szkoły numer 41, gdzie na przekór wszystkiemu odbywają się lekcje. Po co to wszystko?
Zatrzymani nie zadają takich pytań żołnierzom prowadzącym blokadę. Po pierwsze, żołnierze sami tego nie wiedzą. Po drugie, to i tak niczego nie zmieni.
Strzelanie do generałów
W siedzibie rządu Czeczenii, czyli w kilku wyremontowanych domach za wysokim, nierzucającym się w oczy, szarobrudnożółtym płotem w samym centrum Groźnego, w tym samym czasie miota się po swoim gabinecie premier Stanisław Iliasow.
Sąsiednie rządowe gabinety są puste-osiemdziesiąt procent urzędników nie przyszło do pracy dlatego, że nie mogli się przedostać przez punkty kontrolne. Iliasow chwyta za słuchawki niezliczonych telefonów, gniewnie kłóci się z kimś z wysoko postawionych wojskowych. Obok stoi młody generał-lejtnant. Ze zrozumieniem kiw'a głow\ą i wygląda to, jakby rozmawiali w tym samym języku: z wszechwładzą armii i bezprawiem w Czeczenii najwyższy czas już skończyć, inaczej tu nigdy nic zacznie się normalne życie.
64
Z boku wygląda to dziwacznie: dlaczego i generał, i premier - tacy ważni w końcu ludzie - są bezsilni wobec samowoli wojskowych? Pustymi ulicami nadal z ogromną szybkością śmigają rozwścieczone transportery opancerzone - władcy tego kawałka wszechświata. Iliasow nie obchodzi teraz nikogo na całym święcie. Zresztą sam jeszcze nie wie, że tak właśnie, prawie samotnie, przyjdzie mu siedzieć w rządowym budynku jeszcze kilka dni. Blokada będzie długa.
Bliżej południa miasto staje sic* twierdzą przygotowującą się do jakiejś operacji specjalnej na gigantyczną skalę. Kobiety zastanawiają się szeptem: „Może bojownicy szukują natarcie?”. Zycie zamiera, ludzie próbują zniknąć. Słychać już tylko łoskot transporterów z bliska i z daleka, i jeszcze gdzieniegdzie kobiecy krzyk, przechodzący w płacz: „Przepuście mnie, zostawiłam dziecko...”.
Młody generał-lejtnant zaczyna się żegnać z premierem Iłiasowcm, który prosi go, żeby został. Ale generał mówi, że w żaden sposób nie może, śpieszy się do Moskwy z zaplanowanym na jutro rano meldunkiem dla prezydenta. „Jestem tu już dwa tygodnie... Wystarczy” - mówi generał.
Obecni patrzą na generała z szacunkiem, a nawet z zachwytem. Wąski krąg wtajemniczonych wie, że generał otrzymał od prezydenta specjalne zadanie, bezprecedensowe, jeśli chodzi o obecną sytuację w Czeczenii: ma zgromadzić materiały na temat zbrodni wojskowych, wyciągnąć wnioski i zamełdowMĆ głowic państwa.
Lądowisko helikopterów' jest bezpośrednio na terytorium siedziby rządu, pod oknami gabinetu premiera. Iliasow odprowadza generała i jego świtę do trapu. Helikopter startuje i widać go jeszcze przez jakiś czas. Wszyscy, których zablokowano w' centrum Groźnego, też widzą helikopter... Ale tylko przez kilka minut, bo nagle śmigłowiec spada na ziemię w' samym środku miasta. Zestrzelony z wyrzutni „Stinger”.
65
W helikopterze ginie miody generał-lejtnanc (nazywał się Anatolij Pozdniakow), który śpieszy! z meldunkiem dla prezydenta, i jeszcze jeden generał ze Sztabu Generalnego. I oczywiście piloci. Maszyna rozbija się razem ze wszystkimi materiałami, dotyczącymi zbrodni wojennych w strefie „operacji antyterrorystycznej”, które zebrała prezydencka komisja.
Wieczorem wszystkie telewizje i agencje krzyczą o wielkiej tragedii dla całych Sił Zbrojnych, o kolejnym ataku bojowników, o tym, że śmigłowiec zestrzelił samotny bandyta z wyrzutnią przeciwlotniczą zagranicznej produkcji w ręku, który był w białych spodniach i miał wielodniowy zarost... Wyskoczył z ruin nieopodal placu Minutka...
Ale przecież ja tam stałam... Tam było tyle posterunków, ile nigdzie w Groźnym, i jeśli ktoś by „wyskoczył z ruin”, a już tym bardziej ze „Stingerem”, zobaczyliby go od razu jednocześnie na kilku punktach kontrolnych uzbrojeni po zęby żołnierze. Zresztą plac Minutka to już od dawna nie jest żaden płac, tylko kawałek ziemi przeorany pociskami i bombami. Ruiny, posterunki, znowu ruiny, znowu posterunki... Żołnierze mogą się widzieć nawzajem i rozległą przestrzeń wokół siebie bez lornetki, a kiedy się stoi na placu, nikomu nie przyjdzie do głowy, żeby poważyć się na jakiś nieostrożny ruch - do tego stopnia wszystko jest pod kontrolą. Nawet wyciągnięcie aparatu fotogralicznego bez zgody żołnierzy to wielki problem, bo może się zakończyć serią z automatu, i to bez żadnego ostrzeżenia. A gdzie gwarancja, żc urwie ci tylko rękę z aparatem, a nie głowę? A co tu opowiadać o „mężczyźnie w białych spodniach z przeciwlotniczą wyrzutnią wr ręku”...
Poza tym śmigłowiec, jak się potem okazuje, „przypad- kowro” nie dostał jakiejkolwiek bojowej ochrony. Chociaż lecieli nim wysoko postawdeni oficerowie. 1 nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności zginął akurat ten, który pró
66
bował doprowadzić do pokoju. Trochę zbyt wiele tu przesłanek budzących wątpliwości.