Pellijscy rycerze poszli w rozsypkę, szukając ratunku na ulicach miasta, ale tłum ogarnął ich i rozdarł na strzępy... 

Każdy jest innym i nikt sobą samym.

W mieÅ›cie wrzaÅ‚o; tu i ówdzie widać byÅ‚o jeszcze spiczasty szyszak wystajÄ…cy ponad zmierzwionymi czuprynami, miecz wirujÄ…cy szaleÅ„czo poÅ›ród gÄ™stniejÄ…cego lasu włóczni i rohatyn, a ponad wszystkim unosiÅ‚ siÄ™ ryk tÅ‚umu, bÅ‚agania o litość i żądne krwi wycie setek i tysiÄ™cy gardzieli, zagÅ‚uszajÄ…ce przedÅ›miertne jÄ™ki powalonych.
A wysoko ponad ową kipielą stała na blankach wieży półnaga postać z założonymi ramionami, wstrząsana wybuchami tubalnego śmiechu - śmiechu, którego szydercze ostrze godziło na równi w czerń, książąt i władców.
5.
 
Weź długi, lęgi, dobry łuk i niechaj niebo
ściemnieje!
Cięciwę pręż, do ucha bełt - król Koth
będzie teraz twym celem!
(z pieśni bossońskich łuczników)
 
ZmierzajÄ…ce ku zachodowi sÅ‚oÅ„ce Å›cieliÅ‚o bÅ‚yski na wodach Tyboru, obmywajÄ…cego poÅ‚udniowe bastiony Shamar. Wymizerowani obroÅ„cy miasta wiedzieli, iż tylko niewielu z nich ujrzy Å›wit dnia nastÄ™pnego - sycili tedy swe oczy widokiem sÅ‚oÅ„ca po raz ostatni w Å¼yciu.
Namioty oblegajÄ…cych niczym Å›nieg rozbieliÅ‚y równinÄ™ za rzekÄ…. BÄ™dÄ…c w mniejszoÅ›ci, obroÅ„cy Shamar nie mogli wzbronić najeźdźcom przeprawy przez wody Tyboru. ZÅ‚Ä…czone ze sobÄ… barki utworzyÅ‚y most, po którym hordy napastników wlewaÅ‚y siÄ™ na brzeg po stronie miasta.
Strabonus nie odważyłby się wejść głębiej w granice Aquilonii, mając za plecami niezdobyte, warowne Shamar, puścił tedy dalej jeno zagony lekkiej jazdy, by kraj pustoszyły, wzniecając panikę, sam zaś począł wznosić na równinie machiny oblężnicze.
Flotylla Å‚odzi dostarczonych przez Amalrusa kotwiczyÅ‚a w nurcie rzeki, naprzeciw murów miejskich; niektóre z nich poszÅ‚y na dno, trafione i obrócone w drzazgi gÅ‚azami, miotanymi przez balisty miejskie, wiÄ™kszość jednak trwaÅ‚a na kotwicach, a z dziobów i koszów na masztach, spod osÅ‚ony sÅ‚omianych mat, Å‚ucznicy szachowali wysuniÄ™te ku rzece baszty. A byli owymi Å‚ucznikami Shemici, przychodzÄ…cy na Å›wiat z Å‚ukami w rÄ™kach; w wymianie strzaÅ‚ żadna nacja mierzyć siÄ™ z nimi nie mogÅ‚a - takoż i aquiloÅ„ska.
Podciągnięte ku miastu od strony lądu balisty miotały ponad murami głazy i nabite ćwiekami bale, lekko przez dachy przechodzące, a szerzące popłoch wśród mieszczan, jako że miażdżyły ludzi niczym bezbronne robactwo.
Tarany nieprzerwanie waliÅ‚y w kamienne mury, kopacze wgryzieni w ziemiÄ™ niczym krety ryli miny pod bastionami. Fosa przegrodzona tamÄ… z jednego koÅ„ca, wypeÅ‚niÅ‚a siÄ™ gÅ‚azami, ziemiÄ… i martwymi ciaÅ‚ami ludzi i koni. U stóp murów kÅ‚Ä™biÅ‚y siÄ™ szturmujÄ…ce tÅ‚umy odzianych w zbroje i kolczugi wojowników; nie baczÄ…c na ciskane przez obroÅ„ców gÅ‚azy i potoki smoÅ‚y lanej z olbrzymich kadzi, pod osÅ‚onÄ… puklerzy rÄ…bali bramy, ciÄ…gnÄ™li drabiny, pchali ku basztom wieże uginajÄ…ce siÄ™ pod ciężarem włóczników.
W mieście tracono już nadzieję, choć piętnaście setek obrońców dawało wciąż odpór czterdziestu tysiącom oblegających. Z głębi państwa do wysuniętej twierdzy, jaką było Shamar, nie docierały żadne wieści. O jednym wszelako wiedziano - o śmierci Conana, a to stąd, że oblegający niestrudzenie wykrzykiwali ową nowinę, ku pognębieniu obrońców grodu.
Mocne mury jeno i desperacka odwaga mieszczan sprawiały, iż miasto jeszcze nie padło. Ale ni mury, ni odwaga nie mogły na długo wystarczyć - losy twierdzy były przesądzone.
Mur zachodni legł w kupę gruzu obrócony i na owych zwaliskach wrzała mordercza walka wręcz; w innych miejscach pojawiły się głębokie rysy od podkopów, a grożące zawaleniem baszty pochylały się jak pijane.
Napastnicy gotowali siÄ™ do szturmu.
Zabrzmiały rogi, wyrównały się zakute w stal szeregi; oblężnicze wieże, obite świeżo odartymi byczymi skórami, jęły się toczyć ze złowróżbnym hurgotem ku murom.
Pośrodku nacierających sił obrońcy Shamar ujrzeli powiewające obok siebie dwie królewskie chorągwie - Ophiru i Koth; przy nich, w otoczeniu lśniących stalą rycerzy, dało się wyróżnić osoby obu królów - szczupłego, odzianego w złotą zbroję Amalrusa i krępego Strabonusa w czarnym pancerzu; pomiędzy nimi widać było postać wprawiaiącą w drżenie serca najmężniejszych - podobną sępowi chudą sylwetkę w zwiewnej, białej szacie.
Włócznicy ruszyli, płynąc ponad ziemią niczym lśniąca rzeka roztopionej stali; za nimi ciągnęli stępa rycerze, pochylając niżej opatrzone proporcami kopie.
Wojownicy zgromadzeni na murach nabrali głębiej tchu w piersi i polecając swe dusze Mitrze, ścisnęli mocniej rękojeści okrwawionych i wyszczerbionych mieczy.
Wtem niespodziany dźwięk rogu wzbił się ponad narastający gwar, a hurgot podków zagłuszył pobrzęk oręża rozwijających się do szturmu zastępów.
Równinę, po której posuwała się oblężnicza armia, ograniczało od północy pasmo niskich wzgórz, wznoszących się ku zachodowi niczym stopnie gigantycznych schodów; teraz oto z ich stoków spadał na łeb na szyję, jak piana pędzona sztormową falą, oddział lekkiej jazdy, wysłanej w głąb kraju przez Strabonusa dla pustoszenia prowincji i niecenia zamętu; nisko pochyleni jeźdźcy mieczami płazowali końskie zady i nie żałowali ostróg, a za ich plecami słońce zalśniło na prącym naprzód stalowym szeregu; gdy już i końskie sylwetki wychynęły zza wzgórza, jasne się stało, iż to pancerna jazda nadciąga. Nad głowami ciężkozbrojnych rycerzy łopotał wielki koronny sztandar Aquilonii.