Każdy jest innym i nikt sobą samym.


Poke zgodził się z nim. Pierwszy widok Miasta mógł zrobić coś dziwnego z umysłem nowego rekruta, przecież trudno było się do tego przyzwyczaić, nawet wówczas, gdy widywało się je od czasu do czasu. Powinni byli pilnować Rigga, ale obaj zbyt się bali, że znajdą się bez hełmów w polu działania Bramy Jaźni.
- Hełmy - szepnął Poke, wymieniwszy spojrzenia z Abem. Bez względu na to, co Miasto powiedziało Riggoi, gdybyż tylko zabrali je ze sobą, może jednak zdołaliby dotrzeć do chłopca na czas, zanim zaszedłby tak daleko, że nawet hełm nie mogłyby pomóc.
- Tak, hełmy - powtórzył ponuro Ab. - Lepiej je włóżmy. I tak będziemy musieli wywieźć jedną sztukę mięsa. Zaciął konia i popędził, by znaleźć się w bezpiecznej odległości wołając przez ramię do Poka. - Jedź. Nie chcę go usłyszeć!
Musieli użyć latarni do poszukiwań ciała Rigga. Z hełmami na głowach, gdy potężne snopy światła z zasilanych słonecznymi bateriami reflektorów przecięły mrok, Poke zapytał A czy widział kogoś, kto próbował przeskoczyć przez barierę
- Tylko jednego dużego, rudego mofo. Mieszkańca lasu. Zawrócił do domu.
Poke miał co do tego wątpliwości, które jeszcze wzrosły, gdy znaleźli ciało Rigga przeszyte długą, szandyjską strzałą. Rozejrzał się niespokojnie dookoła.
- Gdzie on mógł się ukryć? Gdzie?
Nie mogąc odpowiedzieć, Ab tylko wzruszył ramionami, znał Bramę Jaźni i przynajmniej zdawał sobie sprawę, że tajemniczy Cowen, który naruszył strefę bezpieczeństwa Miasta był litościwy. W porównaniu z Bramą śmierć od strzały nie była okrutna.
Na przeciwległym końcu bramy Arin poczuł, jak bardzo jest wyczerpany. Wiedział, że mu się udało, że przeszedł. Zobaczył inną tablicę wskazującą koniec niebezpiecznej strefy. Nie posiadał się z radości: Ja to zrobiłem! Ja! Ale było za ciemno, by mógł zobaczyć Miasto i nie miał już sił. Osunął się na ziemie pod jakimś krzakiem i zapadł w sen.
Ptasie trele obudziły go tuż przed świtem. Niebo było szare i widział słabe zarysy kształtów tworzących Miasto, które rozciągały się na prawo i na lewo, wypełniając sobą niemal całe jego pole widzenia. Przypominało z wyglądu Liszyn, lecz było niewiarygodnie większe, zdawało się nie mieć końca! Domy i domy, i domy rozjaśniające się wraz ze świtem rozlewającym się po niebie: kamień, szkło, czerwona glina ukształtowane w cegłę. Chodniki, płaskie, twarde i szare, odlane w sposób, o którym słyszał. Na niektórych z tych kwadratowych płyt połyskiwały plamki świecącego materiału ożywającego w promieniach porannego słońca. Wieże wyższe niż w Liszynie, a jedna z nich miała z boku wielki okrągły przedmiot z cyframi w Dawnej Mowie i dużymi strzałami wskazującymi na dwa miejsca. Gdy się tak przyglądał, z okrągłej rzeczy lub z jej pobliża dobiegł go głęboki, majestatyczny dźwięk, muzyka przypominająca głos ogromnego zwierzęcia, króla milczących lasów.
Muzyka ucichła, znów zapanowała cisza. Miasto oszołomiło Arina, zachęcało go, by spacerował pustymi ulicami i wpatrywał się w okna. Chodź, zdawało się szeptać. Obejrzyj mnie, rzeczy, które są we mnie, piękne rzeczy, które należą tylko do mnie.
Syn Garika napawał się widokiem olbrzymiej przestrzeni. Pas Samotności nadal działał, choć nie było nikogo, kto mógłby go zobaczyć. Ulice były równie bezludne i ciche, jak gdyby puste Miasto czekało przez wszystkie stulecia tylko na tę jedną parę stóp, która teraz kroczyła po jego brukach. Arin podszedł i pogłaskał szyby wielkiego okna, pomacał teksturę metalowej klamki; wpatrywał się, nie znając ich nazw ani przeznaczenia, w ogromną liczbę przedmiotów nie dotkniętych od wielu lat.
Ale Miasto nie przypominało Liszyna, nie było martwe. Jego milczenie było jak zamknięty krąg czasu. Miasto trwało, chociaż Arin nie mógł jeszcze wyśledzić jego istoty.