..
– Ja bym panu zwróciła koszta na dorożkę – rzekła pani Borowiczowa, wydobywając z
woreczka papierek rublowy i podając go kupcowi – gdybyś pan zechciał zaraz pojechać i do-
wiedzieć się szczegółowo.
– Owszem, ja to mogę zrobić dla pani – rzekł starozakonny, od niechcenia chowając papie-
rek do portmonetki. – Ja się dowiem i niedługo wrócę. „Adiu”!
Zanim pani Borowiczowa zdołała ochłonąć z ogniów, które na nią uderzyły, gdy słyszała o
możności takiego polepszenia sprawy egzaminów, nim zdążyła skupić myśli i zważyć oko-
liczności, Izraelita już pukał do drzwi. Misję wywiedzenia się całego sekretu od brata miesz-
kającego na drugim krańcu miasta Klerykowa załatwił tak szybko, jakby w tym Klerykowie
funkcjonowały jakieś piorunujące środki komunikacji, nigdzie dotychczas na lądzie stałym
nie wprowadzone.
– Mój brat powiada – rzekł jeszcze we drzwiach – że on na tę całą sztukę wydał po trzy
ruble za godzinę, to znaczy dwadzieścia jeden. Żeby to było grzecznie, w jednym papierku, to
on dał dwadzieścia pięć rubli.
– A nie wiesz pan przypadkiem, gdzie mieszka pan Majewski?
– On mieszka na Moskiewskiej ulicy, w domu Baranka, z bramy po lewej ręce.
– Dziękuję panu bardzo – rzekła pani Borowiczowa – za pańską grzeczność. Kto wie, mo-
że i ja poproszę pana Majewskiego o lekcje dla mego syna.
Starozakonny usiłował znowu rozpocząć gawędkę o zbożu i jego cenach, ale pani Borowi-
czowa nie chciała już z nim więcej konwersować. Wychodził z numeru ociągając się i jeszcze
w głębi dziedzińca medytował nad czymś głęboko.
O godzinie pierwszej dziedziczka Gawronek wyszła z synem na obiad do restauracji. Fur-
mana z końmi i bryczką wyprawiła zaraz do domu. Opisała cały stan rzeczy mężowi, prosząc
go usilnie o pożyczenie od miejscowych bankierów dwudziestu pięciu rubli. W restauracji
matka i syn nic prawie nie tknęli. Kelner, pół na pół zjedzony przez gruźlicę, biegał daremnie
29
z ogromną elegancją w swym fraku, tak olśniewająco błyszczącym, jakby był uszyty z wysu-
szonej pozłoty rosołu – przynosił różne ważki, półmiski, talerze z ciekłymi, prażonymi i du-
szonymi potwornościami – i odnosił je do kuchni prawie w takich samych ilościach i rozmia-
rach. Wszystko, co robiła i o czym myślała pani Borowiczowa, to były w warunkach żyda
familii szlacheckiej tego rodzaju – po prostu zamachy stanu. Już samo oddawanie syna do
gimnazjum, konieczność płacenia stancji, wpisów, nabywania książek, odzieży mundurowej
itd. stanowiły wysiłek niezmierny. Teraz, kiedy przyszło jeszcze płacić po trzy ruble za go-
dzinę lekcji, była to już gra. Pani Borowiczowa rozważała to wszystko, przebiegała w myśli
wszelkie szanse i zdecydowała się nieodwołalnie: choćby przyszło łachmany wiązać, chłopca
uczyć trzeba. Liczyła zresztą na indyki, prosięta, kaczki itd., i obiecywała sobie, że pokryje
niespodziewane wydatki. W czasie obiadu znajdowała się w tym stanie szczególnego podnie-
sienia umysłu, kiedy się różne sprawy i zjawiska życia tak trafnie ocenia, że się prawie ich
bieg przyszły na jawie widzi. Były to jednak sprawy blisko stojące. Nad rozleglejszą granicą
tego widnokręgu zwieszała się ciemność nieprzenikniona, zakrywająca go nawet przed wzro-
kiem matki. Kto to jest ten mały Marcinek? Jaki mężczyzna wyrośnie z tego dziecka? Jaka
będzie jego twarz? Jak on będzie mówił? Co on będzie myślał?... Zagłębiała się w te pytania
bez przerwy, spoglądając na jego ostrzyżoną głowinę.
Restauracja była prawie pusta. W salkach przystrojonych z brudnym szykiem – notabene z