Każdy jest innym i nikt sobą samym.


– On robi na mnie wra¿enie p³azu – powiedzia³a do Niny.
– Jest to kombinacja p³azu i dzikiego zwierzêcia. Tacy w ¿yciu dochodz¹ do wszystkiego, o ile zbyt prêdko nie skoñcz¹ w wiêzieniu – dorzuci³ Trawiñski i zacz¹³ Ance opowiadaæ o je-go interesie z Grünspanem i jego sposobach robienia maj¹tku.
– I wy, pomimo wszystkiego, przyjmujecie go u siebie? – zawo³a³a oburzona.
– Przyszed³ do pani, a potem, ja siê z nim znaæ muszê, bo tutaj nie wolno ludzi rozdzielaæ na uczciwych lub z³odziei, mo¿e byæ ka¿dy potrzebnym.
– Ale¿ ja go nie chcê nigdy ju¿ widzieæ.
– Dobrze, zapowiem s³u¿¹cemu. A moimi s³owami niechaj siê pani nie gorszy, idziemy zawsze w kierunku musu, a nie w kierunku chêci i woli – uœmiechn¹³ siê smutnie i spojrza³
na Ninê, która odstawi³a stalugi i aby nie s³yszeæ tych s³ów, które j¹ zawsze bola³y niewymownie, sta³a pod kameliami, rozdmuchuj¹c delikatnie ró¿owe p¹czki.
– Straszne jest ¿ycie! – szepnê³a Anka.
– Nie, straszne s¹ tylko nasze wymagania od niego, straszne s¹ tylko nasze marzenia o piêknie, straszne s¹ tylko nasze po¿¹dania dobra i sprawiedliwoœci, bo nigdy siê nie urze-czywistniaj¹ i nie pozwalaj¹ braæ ¿ycia takim, jakim ono jest. W tym le¿y Ÿród³o wszelkich cierpieñ.
– I nadziei! – dorzuci³a Nina, postawi³a na stoliczku obok Anki wazon z krzakiem chiñ-
skiej ró¿y, pokrytej ¿ó³tymi, cudownymi kwiatami o bardzo subtelnym zapachu.
– Patrz, Kaziu, i nie mów przykrych rzeczy.
Wieczorem przyszed³ Józio Jaskólski, który od czasu pewnego przychodzi³ stale czytywaæ Ance ksi¹¿ki. Od niego dowiadywa³a siê ró¿nych szczegó³ów o Karolu i jego sprawach, bo chocia¿ Borowiecki bywa³ codziennie, nigdy nie wspomina³ o interesach.
– Ojciec ju¿ zdrowy? – zapyta³a.
– Ju¿ od tygodnia dozoruje ludzi, którzy uprz¹taj¹ rumowiska.
– A ty co robisz?
397
– A ja jestem te¿ u pana Borowieckiego w kantorze, bo ju¿ starszy pan Baum zlikwidowa³
swoje interesy – odpowiada³ bardziej jeszcze nieœmia³y i rozczerwieniony, bo biedak zakocha³ siê na œmieræ w Ance i ca³e noce pisywa³ do niej s¹¿niste listy mi³osne, których jej nie przysy³a³ wprawdzie, ale na które sam sobie odpowiada³ równie¿ p³omiennie i w wielkiej tajemnicy, a nie wyjawiaj¹c imienia idea³u, odczytywa³ je przed kolegami lub na zebraniach muzycznych u Malinowskiego.
– Pan Maks prosi przeze mnie, czy mo¿e jutro odwiedziæ pani¹.
– Dobrze, czekam po po³udniu – powiedzia³a dosyæ ¿ywo.
Czeka³a tej wizyty bardzo niecierpliwie, a gdy go nazajutrz zameldowa³ s³u¿¹cy, serce jej zabi³o radoœnie i bardzo poruszona wyci¹gnê³a do niego rêkê.
Maks, bardzo zmieszany i onieœmielony, usiad³ na przeciwnej stronie i cicho, trochê nie-pewnym g³osem zacz¹³ pytaæ o zdrowie.
– Ale¿ zdrowa jestem, czekam tylko pogody, ¿eby wyjœæ na powietrze, a raczej, ¿eby wyjechaæ z £odzi.
– Na d³ugo pani wyje¿d¿a? – zapyta³ prêdko Maks.
– Mo¿e zupe³nie, nic jeszcze nie wiem, co zrobiê ze sob¹...
– Niedobrze pani w £odzi?...
– Tak, bardzo niedobrze, ojciec umar³ i...
Nie dokoñczy³a.
Maks przerywaæ nie œmia³.
Milczeli spogl¹daj¹c na siebie bardzo ¿yczliwie.
Anka uœmiecha³a siê do niego takim szczerym, radosnym uœmiechem, ¿e Maks topnia³ jak wosk i dawno ukrywana mi³oœæ przejmowa³a mu serce tak¹ radoœci¹ i rozczuleniem, ¿e by³-
by z radoœci¹ ca³owa³ jej krzes³o, ale pomimo to siedzia³ sztywno, powiedzia³ jeszcze kilka zdawkowych grzecznoœci i wsta³ do wyjœcia.
– Ju¿ pan idzie? – zawo³a³a z przykroœci¹.
– Muszê, bo st¹d prosto jadê na œlub Moryca z pann¹ Mel¹ Grünspan.
– Panna Mela wychodzi za Moryca?
– Bardzo dobrana para. Ona ma wielki posag i jest bardzo piêkn¹, i ma ojca, który ju¿ kilka plajt zrobi³ z powodzeniem, a Morycowi sprytu wystarczy nawet do zjedzenia w³asnego teœcia.
– Ale mnie pan jeszcze odwiedzi? – prosi³a Anka.
– Kiedy tylko pani pozwoli.
– A wiêc choæby codziennie, jeœli pan bêdzie mieæ czas.
Maks uca³owa³ jej rêkê i wyszed³ bardzo uradowany.
Potem o zmroku, gdy przez okna zaczê³y b³yskaæ œwiat³a fabryk, przyszed³ Borowiecki, usiad³ cicho, bo w drugim pokoju gra³a na fortepianie Nina i dŸwiêki dziwnie s³odkie rozlewa³y siê jak szemranie strumienia.
D³ugo milczeli oboje, czasami tylko w pó³mroku krzy¿owa³y siê ich spojrzenia i cofa³y natychmiast lêkliwie, dopiero gdy zapalono œwiat³a, zaczêli rozmawiaæ przyciszonym g³osem, aby nie g³uszyæ muzyki.
Anka machinalnie okrêca³a na palcu zarêczynowy pierœcionek.
Oboje mieli na ustach jakieœ s³owa, ale obojgu brakowa³o odwagi.
Nina wci¹¿ gra³a.
398
Muzyka jakimœ szeptem mi³osnym, namiêtnym, pe³nym niespodziewanych wybuchów, p³y-nê³a od fortepianu i budzi³a w nich dawne, zapomniane echa.
Ance oczy nape³ni³y siê ³zami, niewys³owiony ¿al œcisn¹³ jej serce, zdjê³a machinalnie pier-
œcionek i poda³a go w milczeniu.
Odebra³ i równie¿ bez s³owa zwróci³ swój.
Spojrzeli sobie w oczy g³êboko.
Karol nie móg³ znieœæ jej ³zawego spojrzenia, które go przeniknê³o na wskroœ i jakby pal¹ce zarzewie pozostawi³o w duszy, pochyli³ g³owê nisko i szepn¹³ cicho, ledwie dos³yszalnie:
– To moja wina, moja wina...
– Nie, to moja wina, ¿e nie umiem kochaæ a¿ do przebaczenia, a¿ do zapomnienia o sobie
– odpowiedzia³a wolno.