Każdy jest innym i nikt sobą samym.

Rześcy i wypoczęci, bez przeszkód przemierzyliśmy tego dnia ponad dwadzieścia kilometrów. Późnym wieczorem stanęliśmy na skraju rozległej równiny w pobliżu kilku stojących pojedynczo namiotów. Ich mieszkańcy byli nadzwyczaj czujni. Zanim zdążyliśmy podejść do pierwszego namiotu, już szło nam naprzeciw kilku dziko wyglądających mężczyzn, uzbrojonych po zęby. Ostrym tonem kazali nam iść do diabła – i to natychmiast! Zatrzymaliśmy się unosząc ręce do góry na znak, że nie posiadamy broni i zaczęliśmy wyjaśniać, że jesteśmy bezbronnymi pielgrzymami. Kilkudniowy wypoczynek najwidoczniej niewiele nam pomógł i nasz wygląd musiał wzbudzać współczucie, ponieważ po krótkiej naradzie właściciel wielkiego namiotu zaproponował nam nocleg. Niebawem zasiedliśmy przy ciepłym ogniu, popijając gorącą tybetańską herbatę. Do herbaty podano nam rarytas – dwie białe bułeczki, nieświeże i twarde jak kamień. W wigilijny wieczór ten skromny dar uradował nas bardziej niż najpyszniejszy świąteczny kołacz. Dobraliśmy się do nich dopiero po kilku dniach, podczas szczególnie męczącego marszu, czerpiąc otuchę i energię z tego nieoczekiwanego gwiazdkowego podarunku od dobrych ludzi.
Wcześniej jednak nasi gospodarze pokazali jeszcze raz swoje szorstkie oblicze. Ofiarodawca bułeczek, słysząc którędy chcemy iść do Lhasy, sucho zauważył, że dotychczas wprawdzie nas nie zamordowano, ale w najbliższych dniach czeka nas to z całą pewnością. Pełno tu Khampów, w całej okolicy, i nie uzbrojeni jesteśmy dla nich po prostu jak łowna zwierzyna. Mówił o tym, jak o czymś zupełnie oczywistym i nieuniknionym.
Spuściliśmy nieco z tonu, prosząc go o dobrą radę. On także zaczął zachwalać drogę przez Szigace, gdzie mogliśmy dojść w siedem dni. Ale o tym nie chcieliśmy nawet słyszeć. Nomada zastanowił się przez chwilę, po czym poradził, abyśmy zwrócili się jednak do bonpo tej prowincji. Jego namiot znajdziemy w odległości zaledwie kilku mil stąd, na południe. Jeżeli już koniecznie chcemy iść przez tereny zagrożone przez Khampów, to bonpo jest władny wydać nam dla bezpieczeństwa odpowiedni glejt.
Tego wieczoru położyliśmy się dość wcześnie. Musieliśmy rozważyć tyle spraw, że nie było czasu na smutne myśli o Bożym Narodzeniu w rodzinnym domu. Wreszcie zgodziliśmy się obaj, że trzeba zaryzykować i udać się do bonpo. Do jego namiotu było zaledwie kilka godzin drogi. Powitał nas uprzejmie i natychmiast oddał nam do dyspozycji namiot – przyjęliśmy to za dobry znak. Wkrótce przywołał swojego „kolegę po fachu” i we czwórkę zasiedliśmy do konferencji. Tutaj darowaliśmy sobie naszą bajkę o hinduskich pielgrzymach. Przedstawiając się jako Europejczycy, zażądaliśmy kategorycznie ochrony przed rabusiami; oczywiście, że podróżujemy za zezwoleniem. Nie mrugnąwszy okiem wyjąłem stary paszport, wydany kiedyś przez garpona w Gartoku. Ten dokument miał już swoją historię. Wówczas urządziliśmy losowanie i wygrał go Kopp, ale gdy rozstawaliśmy się, wpadłem na dobry pomysł i odkupiłem niepotrzebny już naszemu koledze dokument. Teraz nadeszła jego chwila!
Obydwaj urzędnicy obejrzeli pieczęć i najwyraźniej stary papier wzbudził w nich respekt. Uwierzyli, że przebywamy w Tybecie całkiem legalnie. Dziwili się tylko, gdzie też podział się trzeci mężczyzna wymieniony w dokumencie? Najpoważniej oznajmiliśmy, że niestety z powodu choroby wrócił przez Tradün do Indii. Skuteczność tej blagi zaskoczyła nas samych. Uspokojeni bonpowie obiecali nam ochronę, która zmieniając się w określonych punktach miała nam towarzyszyć aż do głównego, północnego traktu.
To była prawdziwie Dobra Nowina na Boże Narodzenie! Wreszcie mogliśmy zacząć świętować. Specjalnie na Wigilię zachowaliśmy trochę ryżu z Kyirongu. Przyrządziwszy go, zaprosiliśmy obydwu bonpów do naszego namiotu. Przyszli chętnie, przynieśli wiele smakołyków, i tak spędziliśmy razem naprawdę bardzo miły wieczór.
Nazajutrz w towarzystwie jakiegoś nomady zostaliśmy „przekazani” do następnego namiotu. Cała ta procedura przypominała bieg sztafetowy: przewodnik szedł z nami pewien odcinek drogi, przekazywał nas następnemu i wracał. Z nowym przewodnikiem szło się bardzo przyjemnie i szybko ubywało nam drogi w tym nieznanym terenie. Dopiero teraz zaczęliśmy doceniać, co to znaczy mieć dobrego przewodnika! Choćby nawet nie był w stanie uchronić nas przed rabusiami...
Bez przerwy towarzyszył nam wiatr i mróz, zupełnie jakby na świecie istniały tylko huraganowe burze i temperatury około -30 stopni. Brak stosownej odzieży mocno dawał się nam we znaki, więc byłem bardzo szczęśliwy, gdy jeden z nomadów zgodził się sprzedać mi swój barani kożuch. Wprawdzie był nieco za ciasny i brakowało mu jednego rękawa, ale też kosztował tylko dwie rupie! W najgorszym stanie było nasze obuwie, najwyraźniej dokonujące swego żywota. Rękawiczek nie mieliśmy wcale. Aufschnaiter odmroził już ręce, mnie doskwierały stopy. Znosiliśmy ból z tępą rezygnacją, a pokonywanie codziennego etapu pochłaniało wiele energii. Jakże chętnie odpoczęlibyśmy kilka dni w ciepłym namiocie u nomadów. Mimo to, że ich potrzeby były minimalne, a żywot tak twardy, teraz częściej widzieliśmy go w jasnych barwach. Lecz nasze środki były skromne i jeśli mieliśmy dojść do Lhasy, nie wolno nam było nigdzie się zatrzymywać. A co będzie potem? O tym lepiej nie myśleć...
Często widywaliśmy – na nasze szczęście z daleka – mężczyzn na koniach i po towarzyszących im psach orientowaliśmy się, że to Khampowie. Ich zwierzęta mają rzadszą sierść niż zwykłe psy tybetańskie, są chude, szybkie jak wiatr i nieprawdopodobnie szkaradne. Dziękowaliśmy Bogu, że oszczędził nam spotkania z nimi i ich panami.