Każdy jest innym i nikt sobą samym.

Są to naprawdę nadzwyczaj cenne, nie tylko dla nas, wiadomości — odezwał się Wilmowski.
— Jutro o świcie wyprawimy się obydwaj w celu uzupełnienia moich obserwacji. Niewątpliwie spostrzeżenia nasze zaciekawią w Europie wielu ludzi.
— Czy potrafi pan odnaleźć legowisko goryli? — niepokoił się Tomek.
— Nie obawiaj się, przyjacielu. Pozostawiłem znaki, po których z łatwością odszukamy właściwe miejsce.
— Kiedy wobec tego rozpoczniemy obławę na goryle? — zapytał Hunter, któremu udzieliło się ogólne podniecenie.
— Otóż przechodzimy teraz do sedna rzeczy — odparł Smuga. — Z rana wyprawię się z Wilmowskim, by poczynić dalsze obserwacje, a dopiero później wyruszymy większą grupą. Podsuniemy gorylom naczynia napełnione piwem i poczekamy na miejscu na wynik. Jeżeli małpy są tak łase na piwo, jak zapewnia Santuru, powinniśmy bez większego ryzyka zamknąć całą rodzinę w klatkach.
— Słyszycie, co mówi pan Smuga o waszych leśnych ludziach? — triumfująco odezwał się bosman do tragarzy i Matomby. — I było to przed czym mieć tyle cykorii? Wstyd wam chyba teraz, co?
— Wielki biały buana jest odważny jak bawół lub słoń — przyznał Matomba. — Ale soko jeszcze dotąd nie siedzą w waszych mieszkaniach z żelaznych prętów.
— Popatrz, człowieku! Tymi dwoma łapami sam wpakuję je do klatek — chełpił się bosman mile połechtany porównaniem ze słoniem i bawołem, uchodzącymi za najgroźniejsze zwierzęta kontynentu.
— Buana, czy naprawdę sam włożysz soko do klatki? — z podziwem zapytał Matomba.
— Mógłbyś to zobaczyć, gdyby tylko starczyło ci odwagi pójść tam z nami — zapewnił bosman.
Matomba długo się zastanawiał, lecz tak charakterystyczna dla Murzyna ciekawość wzięła widocznie w nim górę, gdyż oznajmił:
— Dobrze, buana. Matomba boi się soko, ale pójdzie z tobą, żeby zobaczyć, czy wsadzisz sam leśnego człowieka do klatki.
— Niech cię kule biją! Podobasz mi się, Matomba, czy jak cię tam twój szanowny tatuś nazwał.
— No, więc jutro przystępujemy do dzieła. Słuchajcie, jeżeli schwytamy goryle, wyprawimy sowitą ucztę dla wszystkich — obiecał rozochocony Wilmowski.
Murzyni podnieceni zapowiedzianym polowaniem oraz obietnicą uczty rozchodzili się do namiotów żywo dyskutując, a tymczasem Tomek, jakoś dziwnie markotny, zbliżył się do ojca.
— Czy nie cieszysz się na samą myśl o rozpoczęciu łowów? — zapytał Wilmowski, uważnie przyglądając się chłopcu.
— Cieszyłbym się, nawet bardzo bym się cieszył, ale... — Tomek urwał zdanie w połowie i zamilkł, opuszczając głowę na piersi.
— Cóż tam cię znów gnębi? Dlaczego nie mówisz po prostu, co masz na sercu?
Tomek szybko spojrzał ojcu prosto w oczy.
— Zabierz mnie jutro rano, gdy będziesz szedł z panem Smugą śledzić goryle! — wyrzucił z siebie jednym tchem.
— Hm, właściwie miałem ci to zaproponować, chciałem jednak przedtem zasięgnąć zdania pana Smugi — odparł Wilmowski tłumiąc śmiech, gdyż domyślił się od razu, o co synowi chodziło. — Co o tym sądzisz, Janie?
— Skoro postanowiliśmy uczynić Tomka doskonałym łowcą zwierząt, to uważam za bardzo wskazane zabrać go na tę wyprawę. Nieprędko może nam się znów nadarzyć tak wspaniała okazja. Tym samym będziemy mieli o jednego świadka więcej, że nie wyssaliśmy z palca naszych spostrzeżeń o życiu goryli — odparł Smuga.
Uszczęśliwiony Tomek zabrał się natychmiast do przeglądu broni.
Następnego dnia o świcie we trzech wyruszyli w kierunku małego leśnego parowu. Pierwszy szedł Smuga. Z wprawą wytrawnego tropiciela odszukiwał pozostawione dnia poprzedniego znaki na drzewach bądź ułożone odpowiednio na ziemi kawałki gałęzi. Za nim, czujnie rozglądając się na wszystkie strony, maszerował Tomek ze sztucerem pod pachą, a na samym końcu kroczył Wilmowski. Przedzierając się wolno przez krzewy, dotarli na sam skraj gęsto porosłego drzewami stoku zamykającego parów. Zaszyli się w mały wykrot. Smuga z największą ostrożnością rozgarnął krzewy. Wydobył lunetę. Przez dłuższą chwilę rozglądał się po parowie.
— Są, są w legowisku! — szepnął podniecony.
Podał lunetę Tomkowi, który zaraz spojrzał we wskazanym kierunku. W rozwidleniu potężnego drzewa, nie wyżej niż pięć metrów nad ziemią, znajdowała się upleciona z gałęzi i lian mała platforma. Na niej to ujrzał samicę. Cienką, dobrze ulistnioną gałązką oganiała owady bzykające nad uśpionym jeszcze gorylątkiem. Na ziemi, oparty plecami o pień drzewa, siedział olbrzymi samiec. Obok niego leżała kupka jakichś roślin wyrwanych razem z korzeniami, które obgryzał i żuł potężnymi szczękami. Wkrótce ukończył poranny posiłek, zgarnął garść roślin i dźwignął się na krótkich nogach. Z wprawą doskonałego akrobaty wspiął się na drzewo. Wszedł na platformę nie wypuszczając z dłoni roślin, podał je samicy, lecz ta gniewnie go wypchnęła. Bez ociągania się zeskoczył na ziemię i powędrował w las.
Smuga orzekł, że samica nie była widocznie zadowolona z przyniesionego przez męża pokarmu i wyprawiła go po owoce leśne, za którymi małpy potrafią przewędrować wielkie przestrzenie lasu.
Przez kilka godzin łowcy obserwowali zachowanie goryli. Samica zniosła swe maleństwo na ziemię. Pilnowała, by zbytnio się od niej nie oddalało, karmiła je brzoskwiniami i jakimiś liśćmi przyniesionymi przez ojca. W najgorętszych godzinach wzięła dziecko na rękę, wspięła się z nim z powrotem na drzewo i ułożyła do snu. Gdy nieposłuszne gorylątko wychylało się z legowiska, dała mu lekkiego klapsa i znów ułożyła je na spoczynek, kładąc się obok.