- I już sobie idę. Przepraszam za kłopot.
Scofield powstrzymał ją drobnym gestem, tak drobnym, że prawdziwa pokojówka zmieniająca ręczniki by go nie zauważyła.
- Tak? - spytała kobieta, patrząc czujnie na Scofielda.
- Czy może mi pani zdradzić, z jakiej części Irlandii pani pochodzi? Nie umiem umiejscowić pani akcentu. Czyżby z County Wicklow?
- Tak, proszę pana.
- A więc z południa?
- Tak, proszę pana. Dziękuję panu - powiedziała szybko, kładąc lewą dłoń na klamce.
- Czy może mi pani zostawić jeszcze jeden czysty ręcznik? Proszę położyć na łóżku.
- Co? - Kobieta odwróciła się ze zdziwionym wyrazem twarzy. - Oczywiście, proszę pana.
Kiedy ruszyła w stronę łóżka, Bray podszedł do drzwi i przesunął zasuwę, mówiąc łagodnym tonem, żeby nie płoszyć i tak już wystraszonego ptaka: - Chciałbym chwilę z panią porozmawiać. Wie pani, zauważyłem panią wcześniej, a dokładniej o czwartej rano...
Szelest materiału, nagły syk powietrza. Znajomy dźwięk... W pokoju, za jego plecami!
Odwrócił się pospiesznie, ale nie zdążył. Usłyszał stłumione pyknięcie i natychmiast poczuł na szyi ostre pieczenie. Krew trysnęła mu na lewe ramię. Rzucił się w prawo; druga kula trafiła w ścianę tuż nad nim. Zamachnął się i walnął ręką w lampę na stoliku, posyłając ją w stronę pokojówki, która stała na środku pokoju, zaledwie dwa metry od niego, niewiarygodnie wprost przeistoczona.
Zamiast ręczników, które upuściła na ziemię, stara kobieta trzymała w ręce rewolwer. Zmieszanie i niepewność prysły z jej twarzy; Bray miał przed sobą spokojne, opanowane oblicze wytrawnej morderczyni. Powinien był się domyślić!
Runął na podłogę i złapał za nogę stolik; przekręcił się w prawo, w lewo, następnie poderwał się, zasłaniając się stolikiem i posługując się nim jak niedużym taranem. Rozległy się jeszcze dwa wystrzały; z blatu, kilka centymetrów nad głową Braya, posypały się drzazgi.
Wreszcie doskoczył do kobiety i przygwoździł ją stolikiem do ściany z taką siłą, że z sykiem wypuściła z płuc powietrze; z jej wykrzywionych ust pociekła ślina.
- Ty chuju!
Stukot rewolweru, który wypadł z ręki, niemal zagłuszył jej wrzask. Scofield cisnął stolikiem w nogi kobiety i schylił się po broń.
Trzymając rewolwer, wyprostował się i chwycił skuloną postać za włosy, odciągając ją od ściany. Ruda peruka oraz wygnieciony czepek pokojówki zostały mu w ręce; zachwiał się, tracąc na moment równowagę. Korzystając z okazji, siwa morderczyni błyskawicznie wyciągnęła nóż - sztylet z cienkim ostrzem. Bray widział już takie sztylety - były równie groźne jak broń palna, gdyż ostrza miały powleczone sukcynilocholiną. Paraliż następował prawie natychmiast, śmierć kilka sekund później. Wystarczyła powierzchowna rana, czy choćby draśnięcie.
Pokojówka ruszyła do ataku, dźgając nożem prosto przed siebie; taki właśnie cios najtrudniej było odparować; używali go tylko najbardziej doświadczeni zawodowcy. Bray odskoczył do tyłu i z całej siły spuścił rewolwer na przedramię kobiety. Syknęła z bólu i cofnęła rękę, lecz nie zamierzała zaprzestać ataku.
- Stój! - zawołał Bray, mierząc z rewolweru w jej głowę. - Oddałaś cztery strzały, są jeszcze dwa naboje! Rzuć nóż, bo cię zabiję!
Stara kobieta zatrzymała się i opuściła dłoń ze sztyletem. Stała bez ruchu, bez słowa, dysząc ciężko i wpatrując się w Braya z dziwnym niedowierzaniem. Przemknęło mu przez myśl, że po raz pierwszy znalazła się w takiej sytuacji; nikomu dotąd nie udało się jej pokonać.
Ptak Taleniekowa był krwiożerczym sokołem w przebraniu niepozornej, szarej gołębicy. Barwy ochronne stanowiły gwarancję sukcesu; dotychczas jej nie zawiodły.
- Skąd jesteś? Z KGB? - Bray podniósł z łóżka świeży ręcznik i przyłożył go do rany na szyi.
- Co? - spytała szeptem kobieta, kierując na niego rozbiegane oczy.
- Pracujesz dla Taleniekowa. Gdzie on jest?