On sam
został na pokładzie i manewrował stakiem.
To dziwne, ale nie odczuwała strachu. Była cał-
kowicie spokojna, niemal zimna. Nosi dziecko Dominika, musi się o nie troszczyć. Była pewna, że jakoś sobie poradzi. Jest kobietą Dominika, żaden inny
mężczyzna jej nie dotknie. Dominik jej pomoże.
Pomagał już poprzednio. Umieli pomagać sobie
nawzajem nawet z dużej odległości. On jest niezwykle uwrażliwiony na jej kłopoty, ciche prośby Villemo docierają do niego pokonując wielkie przestrzenie.
Usiadła w fotelu kapitana i zamknęła oczy. Dominiku, przyjdź do mnie, obroń mnie przed tym
łotrem, który chce zbrukać naszą miłość! Dodaj mi odwagi, Dominiku! Ty wiesz, że we mnie drzemią nieznane siły. Wzmocnij je swoimi myślami, nie opuszczaj mnie! Nie chcę się poddać, nawet o tym nie pomyślałam. Nie chcę też targnąć się na własne życie. Bo nie jestem już sama, Dominiku! Ponoszę od
powiedzialność za tę maleńką istotkę, która jest nasza. Obciążona czy nie, nieważne, kocham ją. Pragnę, by przyszła na świat, i chcę, żeby miała niezłomną matkę. Pomóż mi, Dominiku, pomóż mi wydostać się stąd!
Litanię rozpaczliwych zaklęć przerwał jej odgłos
kroków, które rozległy się na schodach. Zerwała się z fotela i czekała pośrodku kajuty.
Klucz zazgrzytał w zamku, niskie drzwi otworzyły
się. W progu stanął kapitan.
Latarka u sufitu zakołysała się. W jej mdłym świetle
Villemo zobaczyła wykrzywioną w obleśnym uśmie-
chu gębę.
- No, to jesteśmy sami - stwierdził i zabrał się do
odpinania pasa. Kapelusz odłożył na fotel. Villemo chciała, żeby zdjął też tę obrzydliwie wyświechtaną perukę. Ale chyba niewiele miał pod nią do pokazywania. Wiek tego człowieka trudno było określić. Około czterdziestki, może trochę ponad. Twarz nie ogolona
i rzadko myta, widoczne wszystkie pory i zmarszczki.
Zęby krótkie i mocne. Miał w sobie niewątpliwie jakiś brutalny powab, ale na Villemo nie robiło to żadnego wrażenia.
- Wiesz, co ty mi przypominasz? - odezwał się.
- Dzikiego kota. Oswajanie ciebie może być zabawne!
Widzę po twoich oczach, że napotkam opór. To mnie cieszy, tym słodsze będzie zwycięstwo. Bo, widzisz, jeszcze żadna kobieta mi się nie oparła. Żeby nie wiem jak walczyły na początku, w moich ramionach stają się wiotkie i uległe. A te, które walczą najzacieklej, są potem najbardziej gorące. Zobaczysz, kochanie! - Pod
szedł bliżej. - O, jakaś ty ładna! Chyba najładniejsza ze wszystkich, jakie dotąd miałem. To będzie rozkoszna walka!
Villemo stała spokojnie.
- Trzymasz rękę w kieszeni? - zapytał z szyderczym
uśmiechem. - Jesteś uzbrojona?
Wyjęła nóż i cisnęła mu pod nogi.
- Możesz go sobie wziąć, nie będzie mi potrzebny.
- Co? Już się poddajesz? - zdziwił się rozczarowany.
- Nie ciesz się za wcześnie. Ale zanim mnie
dotkniesz, powinieneś wiedzieć, w co się wdajesz.
Z kim masz do czynienia.
Nagle ogarnęła ją całkowita pewność. Jak w blasku błyskawicy zobaczyła przepływające przed sobą twarze, poczuła, że przepełnia ją nadziemska siła. A może raczej pochodząca spod ziemi? Wiedziała, komu to zawdzięcza. Ludziom Lodu. Skupiali teraz całą swoją
siłę w niej, w Villemo, która właściwie nie należała do obciążonych dziedzictwem, w każdym razie nie w ta-
kim stopniu jak oni. Sama z siebie nie władała żadną siłą, ale otrzymała pomoc.
Twarz tej, która była pośredniczką w przekazywa-
niu pomocy, zobaczyła na końcu. Twarz Sol. Sol, która w dalszym ciągu pomagała swoim najbliższym i która
obiecała, że będzie powracać. Bardzo wiele z niej odrodziło się w babce Villemo, Ceeylii. A poprzez nią zostało przekazane także Villemo. Widziała, że Sol wielokrotnie stawała u jej boku. Teraz odczuwała to wyraźniej niż kiedykolwiek przedtem.
- Co ty powiesz? - chichotał kapitan. - No, i kim ty jesteś? Jeżeli masz zamiar znowu wyjeżdżać z królewskim kurierem, to możesz sobie oszczędzić trudu. Nie boję się go, wprost przeciwnie, to może być zabawne pofiglować sobie z jego żoneczką. Chodź tutaj!
Zrobił krok w jej kierunku, lecz Villemo powstrzy-
mała go ruchem dłoni.
- Nie mówię o moim mężu. Mówię o sobie.
Zarówno on, jak i ja pochodzimy z niezwykłego rodu.
On jest teraz przy mnie, choć znajduje się daleko stąd, w Skanii.
- Nie gadaj głupstw! Nie wierzę w takie bajdy!
Zaczął zdejmować kunkę.
Villemo odetchnęła głęboko. Czuła narastający
w niej gniew i wiedziała, że teraz powinna uderzyć.
Chciała uderzyć. Pragnęła tego tak bardzo, że przez chwilę zlękła się sama siebie.
- Wstrzymaj się - rzekła spokojnie.