Każdy jest innym i nikt sobą samym.


Ale tym razem to nie by³ obraŸliwy epitet, tylko coœ w rodzaju gruboskórnego komplementu, równie dobrze Szymek móg³
powiedzieæ „skurczybyk jeden” i to by³oby to samo, tak czu³em to wtedy, zapatrzony w niebo, na którego tle wirowa³y trzy s³u-py dymu albo raczej trzy wyd³u¿one pionowo ob³oki. Jeden bia³y jak p³ótno, drugi granatowy, a trzeci czerwony jak p³ach-ta matadora, która zwabia oszala³e zwierzê prosto na œmiertelny sztych szpady. Kolorowe p³aszczyzny tym razem nie miesza³y siê ze sob¹, tylko unosi³y coraz wy¿ej i wy¿ej, a¿ znik³y ponad czubami sosen.
Tego dnia, gdy wracaliœmy w stronê Brêtowa g³êbokim jarem i Szymek k³óci³ siê z Piotrem, co to by³o: wstêgi od kapelusza czy sztandar francuski – spotkaliœmy M-skiego. Najpierw u wylotu gliniastego w¹wozu zamajaczy³a znajoma siatka na motyle, a potem ujrzeliœmy pana od przyrody, jak biegiem forsowa³ strom¹ w tym miejscu skarpê, czepiaj¹c siê rêkami wid³aków. Motyl, którego goni³ M-ski, frun¹³ tu¿ na ziemi¹, tote¿ nauczyciel z ca-
³ych si³ wyci¹ga³ szyjê do przodu i prawie zahacza³ nosem o wi-d³aki. Gdy by³ ju¿ w po³owie góry, motyl zmieni³ zamiary, wykona³ nad jego g³ow¹ chybotliwe salto i frun¹³ teraz w dó³, migaj¹c kolorowymi skrzyde³kami. M-ski rzuci³ siê za nim, jednak¿e biegn¹c po stromiŸnie, nie móg³ wyhamowaæ pêdu i run¹³ nam prawie pod nogi, a my us³yszeliœmy trzask kija, na którym zamo-cowana by³a siatka. Lecz M-ski nie zauwa¿y³ nawet ani nas, ani z³amanego kija, bo w siatce trzepota³ siê ogromny motyl.
105
– Powoli, malutki, powoli – szepta³ M-ski i ca³y czas le¿¹c, wyj-mowa³ z chlebaka szklane puzderko, po czym umiejêtnym ruchem schwyta³ w nim motyla. –Nareszcie ciê mam – przemawia³ doñ pieszczotliwie. – Dostaniesz naj³adniejsz¹ szpileczkê, kochasiu. – A gdy ju¿ nas zobaczy³, podnosz¹c siê z kolan, nie by³ wcale zmieszany, tylko uœmiechn¹³ siê tryumfuj¹co. – No i co, ch³opcy – powiedzia³ – czy wiecie, co to jest? Nie, niestety, to nie jest Parnassius mnemosyne, to by graniczy³o z cudem, ale i tak bêdzie co opisaæ. Nie wiecie, co to za okaz? To jest, moi drodzy, Parnassius apollo, sam Parnassius apollo, tutaj, na pó³no-cy, w morenie polodowcowej! Zagin¹³ zupe³nie w Sudetach,
¿yje w Pieninach i Tatrach. Tak, tak ch³opcy, ¿aden uczony nie da³by wiary, ¿e niepylak apollo wystêpuje tak¿e tutaj! A ja go znalaz³em. I opiszê to we „Wszechœwiecie”! G¹sienice niepylaka ¿eruj¹ na rozchodniku. A wiecie wy przynajmniej, jak nazywa siê po ³acinie rozchodnik? Rz¹d Succulentae, a nazywa siê Sedum acre, zapamiêtajcie ch³opcy: Sedum acre, co t³umaczy siê rozchodnik ostry!
Staliœmy z rozdziawionymi ustami wpatrzeni w szklane puzderko, które przypomina³o maleñki cylinder, i widzieliœmy, jak motyl próbuje machaæ skrzyd³ami, lecz ma za ma³o miejsca w szklanej pu³apce i t³ucze siê zupe³nie jak ryba w akwarium, bez zrozumienia w³asnej sytuacji.
Oczywiœcie M-ski, który poszed³ zaraz w³asn¹ drog¹, nie mia³
nic wspólnego z trójkolorowym wybuchem Weisera. Lecz pi-sz¹c kolejne zdanie mojego wypracowania na kancelaryjnym papierze w kratkê, pisz¹c je wolno i z namys³em, pomyœla³em sobie, ¿e Weiser czasami przypomina³ takiego motyla, zw³aszcza gdy mu coœ nie wychodzi³o i denerwowa³ siê, pokrywaj¹c zmieszanie nadmiern¹ gestykulacj¹. Tak, czwarty wybuch nie nale¿a³ do udanych, to by³o jasne, bo kiedy us³yszeliœmy eks-106
plozjê, naszym oczom ukaza³a siê zwyczajna, szara chmura kurzu, która opad³a prêdko, i to by³o wszystko. Weiser pobieg³
do miejsca, gdzie za³o¿ony by³ ³adunek, i podryguj¹c jak Parnassius apollo, wróci³ do nas wyraŸnie zniechêcony.
– Jeszcze raz – powiedzia³ do Elki i znów us³yszeliœmy krêcenie korbk¹, suchy trzask przycisku, ale tym razem eksplozja nie nast¹pi³a w ogóle.
– Mo¿e przewody s¹ przerwane – zapyta³ nieœmia³o Piotr, ale Weiser rozmacha³ siê jeszcze bardziej.
– To niemo¿liwe – powiedzia³, patrz¹c w niebo. – To zupe³-
nie niemo¿liwe, spróbujemy jeszcze raz – i znów pobieg³ do ³adunku, a jego rêce nie ustawa³y w ci¹g³ym trzepotaniu.
Tym razem wybuch nast¹pi³, ale oprócz ¿ó³tawego ob³oczku, który unosi³ siê przez krótk¹ chwilê nad fontann¹ piachu, nie by³o nic. Tego dnia Weiser wraca³ do domu z nami i pamiêtam,
¿e nie odezwa³ siê ani s³owem nawet do Elki.
Nie twierdzê, ¿e mia³ coœ wspólnego z jakimkolwiek motylem, ale porównanie to, gdy zegar w sekretariacie wybi³ godzinê dziesi¹t¹, a ja pisa³em w³aœnie ostatni¹ linijkê pierwszej strony –
porównanie to wyda³o mi siê szczególnie trafne, bardziej ni¿
dzisiaj, gdy moja wyobraŸnia nie przypomina w niczym tamtej sprzed wielu lat. Ale motyla i trójkolorowy ob³ok zatrzyma³em wtedy dla siebie, podobnie jak Szymek i Piotr. Nie napisa³em ani s³owa o eksperymentach Weisera ani o tym, jak wygl¹da³