Każdy jest innym i nikt sobą samym.

Zdumie-
li się, ostrze miecza bowiem też było czarne, jedynie na krawędziach lśniło moc-
nym, chłodnym blaskiem. Mężczyzna miał niedolę wypisaną na twarzy, a gdy uj-
rzał spustoszenia nad brzegami Ivrinu, zakrzyknął zrozpaczony:
— Ivrin, Faelivrin! Gwindor i Beleg! Tutaj zostałem niegdyś uzdrowiony! Nig-
dy już jednak nie zaczerpnę z tej krynicy spokoju.
Potem odszedł ku północy, a uczynił to szybko, jak ktoś w pogoni lub jak nie
cierpiący zwłoki posłaniec z pilnym zadaniem. Słyszeli jeszcze jego wołanie: Fa-
elivrin, Findulas!, aż głos jego ucichł za drzewami17. Nie wiedzieli, bo wiedzieć nie
mogli, że Nargothrond padł i że oto spotkali Turina, Hurinowego syna zwanego
Czarny Miecz. W tej oto jednej, jedynej minucie skrzyżowały się na chwilę szlaki
tych dwóch krewniaków, Turina i Tuora.
Gdy Czarny Miecz ich minął, Tuor i Voronwe podążyli w dalszą drogę, chociaż
dzień już zaświtał. Udzielił im się żal nieznanego wędrowca, nie mogli też ścier-
pieć widoku splugawionego Ivrinu. Szybko jednak poszukali schronienia, wyczu-
wali bowiem coś złego wiszącego w powietrzu. Sen ich był krótki i niespokojny.
Wraz ze zmierzchem padać zaczął gęsty śnieg, noc zaś powitała wędrowców siar-
czystym mrozem. Od tamtej pory śnieg i lód nie topniały przez całe pięć miesię-
17 Por. Silmarillion, str. 255-256: „Córka króla Orodretha, Findulas, poznała go i przywitała mile, gdyż kochała Gwindora, zanim poszedł walczyć w bitwie Nirnaeth, on zaś tak był rozmiłowany w jej piękno-
ści, że nazywał ją Faelivrin, czyli Odblaskiem Słońca na Rozlewiskach Ivrin”.
34
35
cy surowej zimy, która na długo wryła się w pamięć mieszkańcom Północy. Tuor
i Voronwe cierpieli katusze z zimna, obawiali się także, że wrogowie łatwo wypa-
trzą ich ślad. Czujnie stawiali każdy krok, nie chcąc wpaść w skryte pod białą po-
włoką pułapki. Dziewięć dni tak wędrowali, stąpając coraz wolniej i z większym
wysiłkiem, aż Voronwe zaczął skręcać nieco ku północy, póki nie przeszli trzech
strug źródeł Teiglinu, potem elf znowu ruszył na wschód, oddalając się od gór.
Zmęczeni, minęli Glithui i dotarli do zamarzniętego i czarnego strumienia Mal-
duin18. Tutaj Tuor powiedział do Voronwego:
— Mróz jest okrutny i śmierć czai się z każdym dniem bliżej, jeśli nie na ciebie,
to na mnie na pewno. — Z każdym dniem pogarszała się ich kondycja, dawno już
nie znaleźli w głuszy niczego do jedzenia, zapas sucharów kurczył się niepokoją-
co, byli zziębnięci i osłabieni.
— Niedobrze jest znaleźć się pomiędzy zgubnym Przeznaczeniem Valarów
a Złem Nieprzyjaciela — odparł Voronwe. — Czy po to umknąłem morskim fa-
lom, by znaleźć grób pod śniegiem?
— Ile drogi nam jeszcze zostało? — spytał Tuor. — Dość tajemnic, Voronwe,
przynajmniej wobec mnie. Czy prowadzisz prosto, czy kluczysz? Jeśli bowiem
mam zdobyć się na dalszy marsz, muszę wiedzieć, jaki wysiłek mnie czeka.
— Wiodłem cię drogą na tyle prostą, na ile tylko było to możliwe i bezpiecz-
ne — odparł Voronwe. — Wiedz zatem, że Turgon nadal zamieszkuje na północy
kraju Eldarów, chociaż niewielu w to wierzy. Jesteśmy już blisko, mimo to przed
nami wciąż niemało staj do przebycia, nawet lotem ptaka, a nas czeka jeszcze prze-
prawa przez Sirion i nie wiemy, jakie zło spotkać nas może na szlaku. Zapewne
niedługo dojdziemy do gościńca, który wiódł niegdyś od Minas króla Finroda do
Nargothrondu19. Szlak ten pozostaje pod ciągłą strażą Nieprzyjaciela.
— Uważałem się za najtwardszego z ludzi — powiedział Tuor. — Wiele zim
przecierpiałem w górach, tam jednak miałem schronienie jaskini i ogień, teraz zaś
widzę, że w ten głodny, mroźny czas przyjdzie zdobyć się na większy jeszcze wysi-
łek. Wędrujmy więc, jak długo się da, nim nadzieja nas opuści.
— Nie mamy wyboru — stwierdził Voronwe — chyba że zlegniemy na śniegu,
by zamarznąć we śnie.
Tak też brnęli z mozołem przez cały ten goryczy pełen dzień, uznając srogość