Schowałem list do wewnętrznej kieszeni marynarki
i wróciłem na górę, żeby zadzwonić do biura. Nie pamiętam, jakiej użyłem wy-
mówki, ale naprawdę nie mogłem powiedzieć szefowi, że chcę wziąć wolny dzień, żeby się spotkać z byłą narzeczoną. Później zabrałem samochód na przegląd. Mo-gło się okazać, że będzie mi na gwałt potrzebny, wolałem więc, aby był sprawny.
Za kwadrans dwunasta zmierzałem w stronę restauracji nad jeziorkiem w zoo.
Na wielkich połaciach pożółkłej, zimowej trawy pasły się czarne kozy z małymi, a w oddali, w gorącym słońcu lśniły wody jeziorka. Zostawiłem samochód na
restauracyjnym parkingu i wolnym krokiem przeszedłem nad wodę, gdzie ludzie
karmili ptaki.
Nie zauważyłem nikogo podobnego do Lucy. W każdym razie nikogo z gar-
denią. Rzuciłem okiem na jezioro, na raczkujących wioślarzy, i odwróciłem się, by wrócić do restauracji. Przed restauracją, na ławce, siedział sobie facet. Kolor jego skóry kojarzył mi się nieodparcie z kolorem piasku. Siedział i wachlował się kapeluszem. W klapie miał białą gardenię.
Podszedłem do ławki i usiadłem obok niego.
— Lucy. . . ?
Obrócił się i spojrzał na mnie zadziwiająco nagimi oczami.
— Lucy! Lucy! — zawołał jadowicie. — Od czasu tej ruskiej operacji
w Szwajcarii, podczas wojny, naszej bezpiece odbiło na punkcie imienia Lucy.
— Nałożył kapelusz. — Wiem, kim pan jest. Ja nazywam się Mackintosh.
— Miło mi pana poznać — powiedziałem oficjalnie. Obrzucił jeziorko taksu-
jącym spojrzeniem.
— Gdybym był jakimś stukniętym agentem służb specjalnych, zapropono-
wałbym łódkę i wypłynęlibyśmy na środek jeziora, żeby sobie pogadać na osob-
ności. Ale to oczywiście bzdura. Proponuję zatem, żebyśmy zjedli tu wczesny
obiad. W restauracji jest równie bezpiecznie — o ile nie zaczniemy wrzeszczeć
— a przy tym będzie nam o wiele wygodniej. Tym sposobem nie zrobię z siebie
durnia w łódce.
90
— Pasuje — odparłem. — Zjadłem dzisiaj kiepskie śniadanie.
Wstał, wyjął z klapy gardenię i wyrzucił ją do najbliższego kosza na śmiecie.
— Nigdy nie pojmę, skąd bierze się to fetyszyzowanie organów płciowych
tych biednych warzyw — powiedział. — Chodźmy już.
Znaleźliśmy sobie stolik w rogu odkrytego tarasu, gdzie opleciona winem al-
tanka chroniła nas przed rozpalonym słońcem. Mackintosh rozejrzał się wokół
i powiedział z uznaniem:
— Sympatyczne miejsce. Wy, Afrykanerzy, wiecie, jak żyć wygodnie.
— Jeśli wie pan, kim jestem, wie pan również, że nie jestem Afrykanerem.
— Oczywiście — przyznał i wyjął z kieszeni notes. — Zobaczmy no. . . Jest,
proszę. . . Owen Edward Stannard. Urodzony w roku 1934 w Hongkongu. Kształ-
cił się w Australii. . . — Tu wyrecytował całą litanię szkół. — Na uniwersytecie specjalizował się w językach orientalnych. Jeszcze w czasie studiów zwerbowa-ny do pracy w komórce, której nazwy lepiej głośno nie wymieniać. Jako agent
działał w Kambodży, Wietnamie, Malezji i Indonezji, pod różnymi nazwiskami,
oczywiście. W Indonezji, podczas przewrotu, który obalił Sukarna, schwytany
i zdemaskowany. — Oderwał wzrok od notatek. — Domyślam się, że przeżył pan
tam istne piekło.
Uśmiechnąłem się.
— Nie mam żadnych blizn. — To była prawda, bo widocznych blizn nie mam.
— Uff! — westchnął i wrócił do zapisków. — Uznano, że na Dalekim Wscho-
dzie jest pan skończony. Wyciągnięto pana stamtąd i siedem lat temu przeniesiono do RPA, na przeczekanie. — Zamknął z trzaskiem notes i włożył go do kieszeni. — W każdym razie było to jeszcze wtedy, gdy RPA należała do Wspólnoty
Brytyjskiej.
— Zgadza się — przyznałem.
— Nasi szefowie nie należą do ludzi nazbyt ufnych, co? W każdym razie zna-
lazł się pan czasowo w odstawce. Nic pan nie mówi, nic pan nie robi, dopóki pana nie zawezwą, tak? Tak. — Pokiwał palcem. — Pan daruje tę małą powtórkę, ale