Zjadał owoce i rzucał skórki w kąt, skąd Indianka wyciągała je w soboty, kiedy sprzątała pokój. Ale ze sposobu jego postępowania każdy mógł podejrzewać, że niewiele by go obeszło, gdyby pewnej soboty przestała sprzątać, a pokój zmienił się w chlew.
Odtąd nie robił absolutnie nic. Całymi godzinami wylegiwał się w hamaku. Przez niedomknięte drzwi można go było dostrzec w ciemności, jego suchą, pozbawioną wyrazu twarz, potargane włosy, chorobliwą żywotność jego żółtych oczu, która nadawała mu charakterystyczny wygląd kogoś, kto zaczął uważać się za pokonanego przez okoliczności.
Przez pierwsze lata jego pobytu w naszym domu Adelajda zachowała pozorną obojętność lub pozorne przyzwolenie, lub rzeczywiście zgodziła się z moją wolą, by zamieszkał u nas. Kiedy jednak zamknął swój gabinet, a pokój zaczął opuszczać jedynie w godzinach posiłków - by usiąść przy stole z tą samą co zawsze milczącą i ponurą apatią - wyrozumiałość mojej żony dobiegła kresu. Powiedziała mi: “To herezja utrzymywać go nadal. To tak, jakbyśmy karmili diabła”. A ja, zawsze mając do niego słabość wynikającą z uczucia litości, podziwu i żalu (bo choć mógłbym próbować zniekształcić teraz to uczucie, było w nim wielu żalu), uparcie powtarzałem: “Trzeba go znosić. To człowiek, który nie ma nikogo na świecie i potrzebuje zrozumienia”.
Nieco później uruchomiono linię kolejową. Macondo było bogacącym się miasteczkiem, pełnym nowych twarzy, z kinem i licznymi lokalami rozrywkowymi. Pracy starczało dla wszystkich prócz niego. Nadal żył w zamknięciu, obojętny aż do dnia; kiedy nieoczekiwanie pojawił się w jadalni przy śniadaniu i wygłosił żywiołową, nawet entuzjastyczną mowę o wspaniałych perspektywach miasteczka. Tego ranka po raz pierwszy usłyszałem to słowo. On je wypowiedział: “To wszystko nadejdzie, kiedy przyzwyczaimy się do szarańczy”.
Parę miesięcy później można było zauważyć, że często wychodzi z domu przed zapadnięciem zmroku. Ostatnie godziny przed zmierzchem przesiadywał u fryzjera, biorąc udział w dyskusjach, jakie toczono przed drzwiami wokół stolika i wysokiego fotela, które fryzjer wynosił na ulicę, aby klienci korzystali z wieczornego chłodu.
Lekarze z kompanii nie poprzestali na pozbawieniu go możliwości zarobku; w 1907 roku, gdy w Macondo nie było już ani jednego pacjenta, który by o nim pamiętał, i gdy on nawet już przestał ich oczekiwać, jeden z lekarzy kompanii poddał radzie miejskiej myśl, by przeprowadzono wśród wszystkich miejscowych lekarzy rejestrację dyplomów uprawniających do praktyki. Gdy pewnego poniedziałku na czterech rogach placu ukazało się obwieszczenie, uznał chyba, że nie dotyczy ono jego osoby. To ja powiedziałem mu, że należy wypełnić tę formalność. Ale on, spokojny, obojętny, odparł tylko: “Ja nie, pułkowniku. Ja już nie będę się bawił w te rzeczy”. Nigdy nie dowiedziałem się, czy rzeczywiście miał dyplom w porządku. Nawet nie dowiedziałem się, czy rzeczywiście był Francuzem, jak sądzono, i czy zachowywał w pamięci rodzinę, którą musiał przecież mieć, ale o której słowem nigdy nie wspomniał. Parę tygodni później, kiedy alkad i jego sekretarz stawili się w moim domu, aby zażądać od niego przedstawienia dyplomu i licencji, stanowczo sprzeciwił się wszelkim indagacjom. Tego dnia - po pięciu latach przebywania pod wspólnym dachem, jedzenia przy tym samym stole - uświadomiłem sobie, że nawet nie wiedzieliśmy, jak się nazywa.
Nie trzeba było mieć siedemnastu lat (tyle wtedy miałam), by zauważyć - od czasu gdy zobaczyłam wystrojoną Meme w kościele i później, gdy rozmawiałam z nią w sklepiku - że w naszym domu pokoik od ulicy był zamknięty. Później dowiedziałam się, że macocha założyła kłódkę i sprzeciwiła się przeniesieniu mebli pozostawionych w środku; łóżka, na którym doktor spał, póki nie kupił sobie hamaka, stolika na lekarstwa, skąd wziął do narożnego domu jedynie pieniądze, odłożone w swych najlepszych latach (tych pieniędzy musiało być sporo - w domu nie miał przecież żadnych wydatków - bo starczyło ich na to, by Meme otworzyła sklepik), jak również miednicy, walającej się wśród sterty odpadków i starych gazet w jego ojczystym języku i bezużytecznej bielizny. Sprawiało to wrażenie, iż wszystkie te rzeczy moja macocha uważała za zarażone tym, co ona uznała za zły urok, diabelskie moce.
Na zamknięty pokoik musiałam zwrócić uwagę w październiku lub listopadzie (trzy lata po tym, jak on i Meme opuścili nasz dom), z początkiem następnego roku zaczęłam bowiem marzyć o umieszczeniu w tym pokoju Martina. Pragnęłam tam zamieszkać po ślubie; co chwila o tym napomykałam, w rozmowie z macochą zaczęłam nawet sugerować, że najwyższy czas zdjąć kłódkę i znieść tę niedopuszczalną kwarantannę, narzuconą jednemu z najintymniejszych i najmilszych miejsc w domu. Ale nim zaczęłyśmy szyć moją ślubną suknię, nikt nie mówił ze mną wprost o doktorze, a jeszcze mniej o pokoiku, który nadal pozostał jakby jego własnością, częścią jego osobowości, która nie może zerwać więzów z naszym domem, póki żyć w nim będzie ktoś, kto mógłby go pamiętać.