Każdy jest innym i nikt sobą samym.

Musiał zostać w domu z zabandażowaną nogą i lek-ką gorączką. Biedak nudził się niemiłosiernie. Kolekcja glinianych zwierzątek nie bawiła go jakoś. Co komu po figurkach smoków, jeleni czy lwów o grzywach ze
skrawków futerka, gdy nie ma z kim dzielić zabawy? Księżycowy Kwiat poszła
137
gdzieś w swoich sprawach. Oglądałem Tygryskowe zabawki z rosnącym zainteresowaniem. Niektóre uderzająco przypominały moje własne, spoczywające obec-
nie gdzieś na stryszku, o pół świata drogi stąd. Były tam gniade konie z obtłu-czonymi nogami, które wielokrotnie z troską naprawiano, pociągnięte siwą farb-ką osiołki, długouche króliki o wąsach zrobionych ze słomki, a także maleńkie rzeźby z mydlanego kamienia i kości, przedstawiające gryfy, groźne mantikory, konie morskie lub łuskowate jaszczury. To już nie były dziecięce zabawki, lecz miniaturowe dzieła sztuki. Aż dziwne, że ktoś dał je po prostu małemu chłopcu, zamiast postawić na półeczce i cieszyć się samym posiadaniem. Jednak przewa-
żającą część zbiorów Tygryska stanowiły jego własne wytwory. Całkiem zgrabne, jeśli brać pod uwagę, że wyszły spod ręki pięciolatka. Lepił głównie smoki. By-
ły różnych wielkości, uchwycone w rozmaitych pozycjach. Miały uszy z małych
muszelek, oczy z czerwonych, szklanych paciorków, a skrzydła wycięte ze sztywnych kawałków skóry.
Ku radości Tygryska najpierw jeden gliniany smoczek, a potem następne, za-
częły się poruszać. Machały skrzydełkami, trącały się nosami, podfruwały do twarzy, mrugając szklanymi ślepkami. Wdrapywały się na podsuwane dłonie. Oży-
wiałem podsuwane mi przez Tygryska figurki — po pięć i dziesięć naraz. Wysi-
lałem fantazję, co też jeszcze mogłyby wyczyniać psotne zwierzaczki. Tygrysek śmiał się, szeroko otwierając buzię. Zachwycony, cały w rumieńcach, aż zaczą-
łem się obawiać, że gorączka mu podskoczy. Nawet Jagoda dołączyła do tych
igraszek i wyraźnie bardzo jej się podobało. Nigdy przedtem nie widziałem jej tak swobodnej. Gotów byłem ciągnąć te drobne iluzje całymi godzinami. Wysi-
łek był niewielki, a tych dwoje tak dobrze się bawiło. Kolejno jednak układałem stworzonka do snu, niepostrzeżenie kończąc zabawę. Dla malca, który dopiero
co zetknął się z trucizną jeżowca, zbyt duże podniecenie mogło być szkodliwe.
Zostawiliśmy Tygryska na jego macie. Podparty na łokciach, przestawiał swo-
je figurki. Opowiadał coś sam sobie, to otwierając szeroko ciemne oczy, jakby w zdumieniu czy przestrachu, to znów marszcząc groźnie cienkie brewki.
Jagoda szukała czegoś, przetrząsając kolejno kufry ojca. Czasem wyciągała
jakiś przedmiot, oglądała go i chowała z powrotem, potrząsając głową w geście:
„Nie, to nie to”. Zająłem się swoją ostatnią zdobyczą — motylem podobnym do
czterech złożonych razem liści. Ostrożnie rozprostowałem mu skrzydła i schowa-
łem do skrzyneczki, obkładając go kawałkami płótna, by się nie zniszczył. Przy tym znowu włosy wpadły mi do oczu. Mnóstwo razy już przedtem obiecywa-
łem sobie, że poproszę Księżycowy Kwiat, by mnie ostrzygła. Zawsze jednak
albo o tym zapominałem, albo ona była zbyt zajęta. W rezultacie coraz bardziej upodabniałem się do zarośniętego barana, albo do owczarka, który takie bara-ny zagania. Zirytowany ostatecznie, postanowiłem załatwić to sam, teraz i zaraz.
Słony posiadał tylko jedno lustro. Nie większe niż książka, za to nie metalowe, lecz szklane, pokryte z tyłu warstewką srebra. Droga rzecz. Słony nie wyglądał na 138
kogoś, kto mógłby sobie na to pozwolić. Ale nie było to moją sprawą. Oparłem szklaną płytkę o stos książek na stole Mówcy. Nie mogłem znaleźć nożyc, wyszukałem więc nóż, którego Słony używał do sekcji. Brzeszczot był ostry, lecz nie aż tak bardzo. Szarpał za kosmyki i to po prostu bolało. Zastanawiałem się, czy zmienić narzędzie, czy sposób cięcia, gdy Jagoda odebrała mi nóż. Chuchnęła na lustro i napisała na nim: Obetniesz sobie ucho.
I jeszcze: Ojciec cię zabije, to jest ostrze chirurgiczne.
Rozłożyłem ręce.
„A gdzie w tym domu leżą nożyczki?”
W tej chwili podłoga zatrzęsła się jak wóz, podskakujący na kamienistej dro-
dze. Lustro na stole pochyliło się do przodu i poleciało w dół. Chwyciłem je odruchowo, ratując przed rozbiciem na kawałki. Zamarłem, zupełnie nie wiedząc, co robić. Okropne wibracje przeszły przeze mnie. Miałem wrażenie, że każda moja cząstka drga osobno — kości, wnętrzności, nawet zęby. Trwało to chyba tylko
minutę. Jagoda cisnęła nóż, nie patrząc gdzie. Jednym susem dopadła Tygryska, porwała go na ręce i. . . w tym momencie wszystko ustało. Jeszcze przez chwilę trwaliśmy nieruchomo. Potem Jagoda powoli opuściła braciszka z powrotem na
posłanie. Odetchnąłem. Położyłem na stole ściskane dotąd w rękach lustro.
„Co to było?!”