Każdy jest innym i nikt sobą samym.

Podróżny jednak ścisnął go za rękę,
przytrzymał i rzekł spokojnie:
– Nie przeszkadzaj mu, przyjacielu. W przeciwnym razie wszystko mogłoby się skupić na
tobie.
– Bunt! – wrzasnął sierżant rozcierając zdrętwiałą rękę. – Napad na królewskich żołnierzy!
Bij, zabij!
Huk drugiego uderzenia zmobilizował żołnierzy. Podskoczyli do lochu, posypały się prze-
kleństwa i okrzyki wściekłości. Zatrzymali się jednak zdumieni i bezradni. Cudzoziemiec
obnażył swą szpadę, a właściwie długi, ciężki rapier. Rapier ten wywinął takiego młyńca w
powietrzu, ruchy jego były tak błyskawiczne, błysk stali tak oślepiający, że żołnierze onie-
mieli z podziwu i przerażenia.
Podróżny wciąż manewrując orężem, stanął tak, by osłonić Spadacape'a, który tymczasem
sumiennie wykonywał swą robotę. Pod wpływem jego silnych uderzeń żelazo wyginało się,
mur coraz bardziej kruszył się i pękał.
Żołnierze uwijali się dokoła nieznajomego z błyszczącym rapierem, usiłując go dosięgnąć,
jednak każdy ich cios był odparowany. Straszliwy rapier był dla niego najlepszym puklerzem.
Wkrótce też nieznajomy przeszedł z obrony do ataku. Rapier kłuł, obracał się, ciął ostrzem i
płazem tak sprawnie, że żołnierze najpierw cofnęli się, wydając okrzyki trwogi i wściekłości,
w końcu zmieszani odbiegli o jakieś sto kroków od śmiałka. Akurat w tej chwili drzwi kost-
nicy runęły z piekielnym hałasem.
Manfred jednym susem znalazł się za progiem. Wypadł z lochu ze szpadą w ręku, ode-
tchnął pełną piersią, po czym zawołał donośnym głosem:
– Teraz zatańczymy! Zbliżcie się! Dwudziestu, stu nawet! Czuję się na siłach stawić czoło
wszystkim poplecznikom Monclara!
Nieznajomy z prawdziwym zachwytem przyglądał się męskiej postawie młodzieńca, jego
twarzy szlachetnej i uczciwej.
– Zdaje mi się, że obdarzyłem wolnością nie jakiegoś tam włóczęgę – szepnął. Głośno zaś
dodał: – Zmykaj stąd, panie, nie zwlekaj ani chwili!
– Ja i ucieczka! Najwyżej mogę oddalić się spokojnie, oczywiście nie z lęku przed tymi
tchórzliwymi zającami, lecz jedynie ze wstrętu przed tym okropnym miejscem kaźni. Jakkol-
wiek jednak byłoby mi pilno wziąć nogi za pas, nie uczyniłbym tego przed wyrażeniem panu
mego zachwytu i gorącej podzięki za pańską szlachetną interwencję.
– Wierz mi, młodzieńcze, ukryj się gdzieś w bezpiecznym miejscu, bo inaczej...
– Tam do licha! – wpadł mu w słowo Manfred. – Na tysiąc przechodniów żaden nie uczy-
niłby tego, co pan uczynił! Rozpędzić wartę, wyważyć żelazne drzwi, i wszystko po to, aby
obdarzyć wolnością człowieka, który musi być chyba wielkim zbrodniarzem, jeśli mu wyzna-
czono tak poniżającą karę! Ach, panie, twój czyn jest tak wielki! Jest godny bohatera pięk-
nych tradycji rycerskich. Podaj mi rękę, bardzo proszę!
Nieznajomy wyciągnął do Manfreda rękę, ten pochwycił ją, podniósł do ust i złożył poca-
łunek, zanim nieznajomy zdążył ją cofnąć. W odruchu tym nie było cienia uniżoności ani
przesady. Potem pochylił się przed nieznajomym w niskim, pełnym wdzięku ukłonie, a na-
stępnie wyprostował się i patrząc na człowieka, któremu złożył tak niezwykłe dowody sza-
cunku – on, nie uginający przed nikim czoła – rzekł:
– Panie, może zechcesz wymienić swoje nazwisko? Nieznajomy już, już miał go zapytać:
„A pan? Jak pan się nazywa?” – pomyślał jednak, że stawianie takiego pytania komuś prze-
56
śladowanemu przez władze nie byłoby godne człowieka subtelnego, odpowiedział więc tylko
z prostotą:
– Kawaler de Ragastens.
– Kawaler de Ragastens – powtórzył Manfred. – Nigdy, nigdy nie zapomnę ani tego imie-
nia, ani twarzy...
Pożegnał podróżnego skinieniem ręki i znikł w krzakach jeżyn, na które padły właśnie
pierwsze promienie wschodzącego słońca. Kawaler de Ragastens spoglądał przez chwilę w
zadumie tam, gdzie zniknął Manfred. Wreszcie potrząsnął głową, westchnął i wsiadł do po-
wozu; Spadacape ulokował się znowu na koźle.
Sterroryzowani żołnierze przyglądali się z daleka całej scenie, nie mając odwagi mieszać
się w to jeszcze raz.