Każdy jest innym i nikt sobą samym.

Wstało troje dzieci. - Dlaczego u ciebie nie ma? - pyta nauczyciel pierwszego. - Ano, bo mój tatuś pracuje w ministerstwie wojny, to u nas wisi portret Goringa. - No, dobrze - mówi nauczyciel - ale portret Hitlera też musi wisieć. A u ciebie dlaczego nie ma? - Bo mój tatuś pracuje w ministerstwie propagandy, to u nas jest portret Gobbelsa. - Ale portret Hitlera też musi być, powiedz w domu. A u ciebie dlaczego nie ma? - pyta trzeciego. A chłopak mówi z zażenowaniem: “No, bo, proszę pana profesora, mój ojciec jest teraz w obozie koncentracyjnym. Ale to nic - mówi szybko - powiedział, że jak wróci, to wszystkich trzech powiesi.
Brawo! - i przyznana nagroda, pół bochenka chleba. Święta, po świętach i Nowy Rok, 1942. Chyba gdzieś w drugiej połowie stycznia, ponieważ znów pokazały się wszy i były wypadki tyfusu, w obozie zrobiono ogólną weszkontrolę. Kolejno blokami szło się na blok 13 nago, tylko w butach, i tam sprawdzali, czy nie ma wszy i gnid na owłosieniu w kroku i pod pachami, a w tym czasie inna grupa kontrolowała bieliznę i ubrania nasze pozostawione na bloku. Tego dnia miałem awanturę na sztubie - z jednym Niemcem. Ale nie byłem mu dłużny. Walnąłem łbem, poprawiłem pięścią i uciekłem na dwór, bo on był dużo silniejszy niż ja i byłby mi dobrze wlał. Wkrótce po tym incydencie rozebraliśmy się i nago, tylko w butach, poszliśmy do kontroli.
Niewiele brakowało, a byłbym za to uderzenie zapłacił życiem. Po skończonej kontroli wróciliśmy na blok, ubraliśmy się - i kazano nam wychodzić na dwór. W drzwiach stał sztubowy i każdemu wychodzącemu zaglądał za kołnierz koszuli. Mnie odstawił na bok, a potem jeszcze czterech. Gdybym wiedział, czym to pachnie, to jak zwykle, gdy czaiło się niebezpieczeństwo, wylazłbym przez okno. Tym razem nic nie czułem, jak idiota nie zastanowiłem się, po jaką cholerę on zagląda pod kołnierz koszuli i czego tam szuka. Po ubraniu się, jeszcze przed kontrolą kołnierzy, widziałem, jak Niemiec, którego uderzyłem, rozmawiał ze sztubowym i pokazywał na mnie. Po zakończonej kontroli pisarz blokowy zaprowadził nas - chyba 8 osób - na blok 23.
W styczniu bloki 21, 22, 23 i 24 już stały puste. Rosjanie już z łatwością mieścili się na pozostałych czterech blokach. Nie opisuję z detalami wszystkich istniejących mordowni. Opisuję te przypadki, w których sam brałem udział albo które miały wpływ na moje losy. Tak więc nie opisuję z detalami metod wykańczania jeńców wojennych lub karnej kompanii w Gusen, którą wykończono prawie całkowicie w naszych oczach, gdy pracowałem w Górnym Kamieniołomie, a które jednak nie miało żadnej bezpośredniej łączności z moim życiem w obozie. Dlatego i tu stwierdzam tylko, że z ośmiu bloków, które w listopadzie były zajęte przez Rosjan, w drugiej połowie stycznia cztery z nich już były wolne i na jeden z nich - blok 23 - przeniesiono mnie w drugiej połowie stycznia 1942 r. z bloku 4.
W ciągu dnia przybywały wciąż nowe grupy i razem, zebrało nas się 125 osób - umieszczonych na jednej sztubie. Łóżek tu nie było, spaliśmy na siennikach, jeśli to, co nam dali, można było nazwać siennikami. Spokojne mieliśmy tam życie. Nikt nas nie bił, nikt nie wyganiał na dwór, a na dworze prawie przez cały czas mróz dochodził do 45 stopni.
Od początku wiedzieliśmy, że wszystkich nas wykończą, nie wiedzieliśmy tylko - gaz czy “szpryca”. Bo tych 125 - to ci, u których w czasie kontroli znaleziono wszy albo gnidy i jako tacy, uważani byli za nosicieli tyfusu. Dlatego mieli nas wszystkich wykończyć.
Razem ze mną z naszej sztuby z bloku 4 przyszedł młody chłopak. Miał on 18 lat, na imię Selwin, nazwiska nie pamiętam - z Łodzi. Przeżył obóz i wyszedł na wolność. Był on kamieniarzem w halach Kastenhoffen - na dole.
Po przejściu na 23 blok tego samego dnia powiedział mi, że czuje się źle, że ma gorączkę. Kazałem mu o tym nikomu nie mówić - tu już byłem trochę mądrzejszy niż na bloku 4, gdzie tak głupio dałem się złapać w pułapkę. Ale naszą rozmowę słyszał jeden Czech (który w 1942 r. wykończył się).
Trzeciego dnia pobytu na bloku 23 wpadli lekarze-esesmani, a z nimi dr Gosiński. To, że nas wszystkich nie wykończono, mamy podobno do zawdzięczenia drowi Gosińskiemu z rewiru, który tłumaczył Niemcom, że szkoda ludzi, którzy jeszcze mogą pracować. Uśmiercić tych, którzy mają tyfus, resztę potrzymać kilka dni, czy nie wyniknie coś nowego, i jeśli nie - to wysłać do roboty. I tak zrobili. Jeden z esesmanów trzymał w ręku strzykawkę o pojemności chyba ćwierć litra - taka sama jak ta, którą widziałem wtedy, gdy podglądałem, jak “szprycują” ludzi. Wesoło będzie - pomyślałem. A tu przemowa do chińskiego ludu - dr Gosiński przetłumaczył nam po polsku. Brzmiało to mniej więcej tak: “Pokazał się w obozie tyfus. Kto ma temperaturę, niech się zgłosi - będzie leczony i uratowany, bo później na ratunek będzie już za późno i taki człowiek musi umrzeć”.
Postawiono na nogi pięciu leżących i na ochotnika zgłosiło się jeszcze czterech z wysoką temperaturą.
- Nikt więcej nie ma gorączki? - padło pytanie.
- Ty masz - mówi Czech i wypycha Selwina z szeregu,
Grzmotnąłem go łokciem w żołądek, że tylko beknął, zwinął się w dół i może dlatego nie widział, jak “władze” spojrzały w naszym kierunku. Złapałem Selwina za rękę i mówię:
- Stój, nie wyłaź! - I po chwili przesunąłem się z nim na inne miejsce, żeby stać dalej od zdradliwego Czecha.