Nie jest to pop, chociaż jednak w pewien sposób jest, i nie jest to belcanto, chociaż wymaga głosu o elastyczności na poziomie belcanto, i wcale nie jest podobna do operetki, chociaż myślę, że to do niej pewnie jest najbardziej zbliżona. Naprawdę zupełnie zdumiewające - i mówię tu tylko o piosence, nic o śpiewaku, który był - Shelly wywrócił oczami, naśladując własny styl Daniela typu neo-„Darktown Strutters" - ...prorokiem całej nowej formy szaleństwa.
- Dziękuję.
- Ale poza komplementami, Ben... Czy mogę mówić na ciebie Ben?
Daniel skinął głową.
- Poza samym entuzjastycznym brawem, Ben, chciałbym złożyć ci propozycję. - Uniósł palec jakby po to, by uprzedzić obiekcje Daniela. - Propozycję zawodową. Wnioskuję, z drugiej piosenki w programie, że twoje cele nie są całkowicie ograniczone do, jak by to powiedzieć, komercyjnej strony show-biznesu.
- Naprawdę nie mam żadnych celów.
- No, no, bez fałszywej skromności.
- To znaczy, nadal jestem uczniem. Celem ucznia jest tylko się uczyć.
- No dobrze, moja propozycja powinna zainteresować cię właśnie jako ucznia. Czy chciałbyś śpiewać w Marble Collegiate? Jako jeden z naszych solistów.
- Nie wygłupiasz się? - powiedział Daniel, rozjaśniając się. A następnie: - Nie, to nie byłoby możliwe.
- Ach, kardynał już wziął cię na swoje łono, czy nie tak? Po prostu nie można być wystarczająco szybkim.
- Nie, wcale nie. I jestem pewien, że nie ma zamiaru tego zrobić. Może wybierać z całego Metastasia. Po prostu nie jestem na tym poziomie.
- Na pewno byłbyś na naszym, Ben. Z łatwością. Nie jesteśmy specjalnie znani z naszego programu muzycznego. Kantata Bacha jest mniej więcej na granicy naszego zasięgu, i to tylko raz albo dwa razy w roku. Z drugiej strony staramy się mieć coś więcej niż zbiorowe śpiewanie. Z twojego punktu widzenia stanowiłoby to doświadczenie, towar, którego nie będzie ci brakować długo, ale czy w tej chwili masz jakieś inne plany? Próby są w środowe wieczory. I myślę, że mógłbym załatwić setkę tygodniowo z budżetu. Co na to powiesz?
- Co mogę powiedzieć? Pochlebia mi to, ale...
- Pan Rey by się sprzeciwił - o to chodzi?
- Może by tak było. Pewnie raczej targowałby się o wynagrodzenie.
- Co więc jest innego?
- Gdzie bym był? Na chórze z tyłu, czy z przodu, gdzie ludzie by na mnie patrzyli?
- Z pewnością, Ben, po tym, co widziałem dziś wieczorem, nie powiesz mi, że należysz do nieśmiałych! Nigdy nie widziałem takiej zimnej krwi. I to przed tą publicznością!
Daniel zagryzł wargę. Nie było jak tego wyjaśnić. Wiedział już wcześniej, że napotka ten problem, gdy tylko w jakimkolwiek stopniu odniesie sukces, ale mimo stałych postępów, jakie robił, ucząc się pod kierunkiem Reya, sukces nie wydawał się nigdy bliskim niebezpieczeństwem. Nadzieja rodziła się wiecznie, oczywiście, w jego aż nazbyt ludzkiej piersi, ale racjonalna jego połowa, która zajmowała się ważniejszymi decyzjami, uważała takie nadzieje za iluzje, więc pozwalał sobie dryfować z prądem z tygodnia na tydzień, aż w końcu dotarł do nieuniknionego momentu wyboru, teraz właśnie.
Jak długo, gdy raz stałby się, nawet w najmniejszy sposób, osobą publiczną, mógłby mieć nadzieję zachować incognito? I bardziej trafnie: czy tego właśnie chciał, na zawsze?
- Shelly - grał na zwłokę - jestem wdzięczny za twoją propozycję, wierz mi. I chciałbym powiedzieć „tak" już teraz, ale jest ktoś, z kim muszę najpierw to omówić. Okej?
- Wiesz, gdzie możesz mnie znaleźć. Tymczasem, z poważaniem, i tak dalej. - Shelly, trochę zasmucony i odprawiony, odszedł, obijając się o stojące w nieładzie krzesła. Nikt inny się nie zbliżył.
Daniel szukał Claude`a we wszystkich pozostałych pokojach, ale ten najwyraźniej wyszedł zaraz po zakończeniu koncertu. Niewielkie uczucie opuszczenia pojawiło się w duszy Daniela. Miał ochotę włożyć swoich sześć lilii do kosza na śmieci (był pewien, że pełniły swoją powinność przez cały tydzień podczas pogrzebów), a potem iść do domu i kimnąć.
Ale to na pewno nie stanowiłoby właściwego kroku. Ważne było teraz to, żeby krążyć od osoby do osoby, więc krążył. Ale jeśli chodziło o niego osobiście, przyjęcie się skończyło.
Claude nie zapomniał o nim jednak. Następnego ranka na Sześćdziesiątej Piątej Zachodniej pojawiła się ciężarówka dostawcza z osobliwym i bardzo cennym ładunkiem, składającym się z (1) aparatu do latania Sony, (2) płyty nagrobkowej z limerykiem i (3) krawata przedstawiającego krople deszczu. Był tam także telegraficznie krótki list od Claude`a, w którym ten żegnał się z nim, wyjaśniając, że franciszkanom nie wolno latać, i życzył mu powodzenia jako miodokróliczkowi.
Kiedy dostawcy odjechali, a Daniel zmienił układ pokoju tak, by pomieścił te dwa nowe elementy wyposażenia, usiadł przed aparatem do latania i pozwolił, by pokusa nad nim zapanowała. Ale wiedział, że nie jest gotowy, i wiedział, że pozna, kiedy będzie - i nie uległ.
Tego wieczoru, jak gdyby dla rekompensaty, miał swój pierwszy (tak naprawdę drugi) prawdziwy sen o lataniu. Śnił, że leci nad wymyślonym Iowa, Iowa z marmurowymi górami i wesołymi dolinami, ze złocistymi, nierealnymi miastami i bajecznymi farmami oślepiającymi oczy polami pszenicy, która mieniła się jak jajka Faberge. Obudził się, nie chcąc wierzyć, że był to tylko sen. Ale niemniej był wdzięczny za to, że otrzymał tak niewątpliwy znak.
18
WCZESNYM WIECZOREM, NIM przyśnił mu się ten sen, w taksówce wracającej z rezydencji kardynała Rockefellera Rey napomknął o możliwości, a potem ogłosił fakt wyzwolenia Daniela. Daniel wyraził szczere zdziwienie i nie całkiem nieszczery żal; rozważnie, nie wyraził swojej radości choćby jednym „hura".