Szli w milczeniu. Nagle rotmistrz zatrzymał
się i chwytając towarzysza za ramię, powiedział przez zaciśnięte zęby:
– Gdyby nie to, że muszę jutro stawić się w pułku, że dałem dowódcy słowo honoru, że się
stawię, wierz mi pan, obiłbym tego gigolaka, tego perwersyjnego chłystka szpicrutą po gę-
bie!...
Puścił ramię Kolskiego i znowu przeszli w milczeniu kilkanaście kroków.
– Czy... czy sądzi pan, rotmistrzu, że... mr Howe jest... kochankiem pani Dobranieckiej?
Rotmistrz parsknął śmiechem.
– Paradny z pana facet! Czy sądzę! Ależ to oczywiste! Jest jego kochanką i boi się go w
dodatku!
– Z czego pan wnioskuje, że się boi? – złamanym głosem zapytał Kolski.
– Jak to z czego? Przecież to zupełnie wyraźne. Miałem z nią zjeść kolację we dwójkę.
Tymczasem przylazł ten wymokły bęcwał i nie odważyła się go wyprosić. Dlaczego? Bo się
go boi. Albo boi się go stracić. Takie międzynarodowe, zblazowane typki to różne rzeczy
umieją, panie drogi.
1 dorzucił po pauzie:
– Świnie!
Ulice prawie były puste. Pogaszono część latarń. Po upalnym dniu chłodne powiewy spra-
wiały wielką satysfakcję. Kolski jednak prawie tego nie dostrzegł.
– Naturalnie – odezwał się znowu rotmistrz. – Pana musiała też zaprosić w ostatniej dopie-
ro chwili, by ratować wobec mnie sytuację.
– Wobec pana? – zauważył Kolski. – Wynikałoby z tego, że jest również pańską kochanką.
Rotmistrz spojrzał nań jak na wariata.
– Ach, cóż znowu. Bynajmniej – powiedział niechętnie. – Kocham się w niej bez wzajem-
ności.
Na zakończenie prychnął jakoś dziwnie i umilkł.
Dochodzili już do Marszałkowskiej, gdy rotmistrz zatrzymał się i wbijając palec wskazują-
cy w lewe ramię Kolskiego powiedział:
277
– Czy zastanawiał się pan kiedy nad dziwną zagadką psychologiczną? Powiedzmy, masz
pan romans z mężatką. Masz pan romans i już. Rzecz zwyczajna. Wiesz pan doskonale, że
ona rzadziej lub częściej musi obdarzać męża swoimi względami. Tego męża spotykasz pan,
do ciężkiego diabła, codziennie i w gruncie rzeczy nawet go lubisz. Jakże inaczej wygląda
sprawa, gdy ta sama mężatka ma do czynienia nie tylko z mężem, lecz jeszcze z jakimś face-
tem! Flaki się wtedy panu przewracają! Rozszarpałbyś gacha na pięćdziesiąt kawałków! Co to
może być u licha?! Skąd ta różnica?...
Kolski potrząsnął głową.
– Nie wiem. Nie znam się na tym.
– Właśnie. Filozofowie tam o różnych rzeczach piszą, o jakichś tam,
panie, krytykach czystego rozumu i innych faramuszkach, które się nigdy nikomu na nic
nie przydadzą, zamiast zająć się życiowymi sprawami. No, tak. Nie bój się pan. Za cztery
tygodnie kończą się manewry, i nie życzę temu skunksowi, bym go jeszcze zastał w Warsza-
wie. A z pana to byczy chłop! Słowo daję. Po moim powrocie do Warszawy musimy się czę-
ściej spotykać. Gra pan w brydża?
– Bardzo słabo.
– No to się pan poduczy. A teraz do widzenia, bo mi pociąg ucieknie.
Czołem.
Kolski zawrócił w stronę domu. Miał takie uczucie, jakby unurzał się w bagnie. Lecz, o
dziwo, główny ciężar jego oskarżeń nie zwracał się przeciwko Ninie. Wydała mu się istotą
tak małą i tak płytką, że po prostu nie można jej było obarczać normalną, ludzką odpowie-
dzialnością za popełnione czyny. Ani obarczać, ani karać. Karanie jej byłoby takimż nonsen-
sem, jak na przykład znęcanie się nad psem czy kotem za to, że zjadł kawałek mięsa pozosta-
wionego bez dozoru.
– Zwierzątko. Sprytne, przebiegłe zwierzątko, o prymitywnych instynktach...
Przede wszystkim odczuwał zmęczenie, to najcięższe z wszystkich moralne zmęczenie,
graniczące z apatią. I wstręt do siebie. Jak mógł znaleźć się w podobnej sytuacji! Wierzył tej
kobiecie. Ale to jego wina, bo chciał wierzyć. Tylko jego wina. Absolutnie nie miał do niej
żalu, tylko niechęć do siebie. W tym tkwiła najboleśniejsza nauczka na przyszłość: nie zbliżać
się nigdy do tych kobiet, których etykę możemy postawić na chwilę bodaj pod znakiem za-
pytania!
Tej nocy pisał do Łucji:
„Zdaje mi się, że można przejść przez bagno, a wyjść zeń jeszcze czystszym, jeszcze lep-