Każdy jest innym i nikt sobą samym.


– Na pewno się cieszysz. – Dopija whiskey, z hukiem stawia szklankę. – Tylko nie zapomnij, że gwóźdź, który wystaje, pierwszy dostaje w łeb.
Ma kręci głową i szczerzy zęby, oczy błyszczą mu od whiskey.
– Bangkok to nie Malakka.
– A Malakka to miało nie być Bali. A jednak przyszli z maczetami, sprężynowcami, powrzucali nasze głowy na pryzmę w rynsztoku, a ciała i krew spławili rzeką do Singapuru.
Ma wzrusza ramionami.
– To przeszłość. – Kiwa na faceta od woka, woła o kolejne danie. – Teraz trzeba się tutaj zadomowić.
– Myślisz, że się da? Myślisz, że jakaś biała koszula nie obije sobie drzwi twoją skórą? Nie da się ich zmusić, żeby nas polubili. Szczęście nam tutaj nie sprzyja.
– Szczęście? Kiedy to pan Trzy Bogactwa zrobił się taki przesądny?
Przynoszą kolejne danie, drobniutkie krabiki usmażone na chrupko, gorące od oleju, żeby Ma i Tranh mogli sobie wybierać je pałeczkami i rozgryzać. Są nie większe niż czubek małego palca Tranha. Ma bierze pierwszego i chrupie.
– Od kiedy pan Trzy Bogactwa jest taki słaby? Kiedy mnie wywalałeś, powiedziałeś, że każdy jest kowalem swojego szczęścia. A teraz mówisz, że nie mamy go wcale? – Spluwa na chodnik. – Widziałem nakręcania z większą wolą przetrwania niż ty.
– Fang pi.
– Nie! To prawda. W barze, do którego chodzi mój szef, jest taka japońska nakręcana dziewczyna. – Ma nachyla się ku niemu. – Wygląda jak prawdziwa kobieta. I robi obrzydliwe rzeczy. – Szczerzy zęby. – Staje mu od tego. Ale nie usłyszysz, żeby narzekała na brak szczęścia. Każda biała koszula dałaby sporo, żeby wrzucić ją do kompostowników na metan, a jednak ona codziennie budzi się w swoim wieżowcu i co wieczór tańczy na oczach wszystkich. I pokazuje całe swoje bezduszne ciało.
– To niemożliwe.
Ma wzrusza ramionami.
– Gadaj na zdrowie. Sam widziałem. I głodna nie chodzi. Łapie pieniądze i jedzenie, co tylko podejdzie i żyje. Nieważne, białe koszule, królewskie edykty, ludzie, którzy nienawidzą Japońców, czy religijne oszołomy, ona tam tańczy od miesięcy.
– Jak jej się udaje przeżyć?
– Łapówki? Może jakiś zboczony farang, co pławi się w jej obrzydliwościach? Kto wie. Żadna prawdziwa dziewczyna nie robiłaby takich rzeczy. Aż serce staje. Kiedy to robi, zapominasz, że to nakręcanka. – Parska śmiechem, potem zerka na Tranha. – Nie gadaj mi o szczęściu. W całym Królestwie nie ma tyle szczęścia, żeby utrzymało ją tyle czasu przy życiu. I wiemy też, że to nie karma. Bo ona żadnej nie ma.
Tranh wzrusza ramionami i pakuje do ust następne kraby.
Ma się uśmiecha.
– Wiesz, że mam rację. – Opróżnia szklankę z whiskey i wali nią o stół. – Sam sobie kujesz szczęście! I przeznaczenie. W publicznym barze występuje nakręcanka, a ja mam pracę u bogatego faranga, który beze mnie jest jak dziecko we mgle! Oczywiście, że mam rację! – Nalewa whiskey. – Przestań się użalać nad sobą i wyleź z nory. Cudzoziemskie diabły mają gdzieś pech czy szczęście, a patrz jak do nas wracają, jak świeżo zrobiony wirus! Nawet Zapaść ich nie powstrzymała. Są jak kolejna plaga diablokotów. Ale oni sami wykuwają sobie szczęście. Nie jestem pewien, czy w ogóle mają karmę. Skoro powodzi się tutaj nawet takim durniom jak ci farangowie, to na nas, Chińczyków, też nie trzeba będzie długo czekać. Człowiek jest kowalem własnego losu, tak mi powiedziałeś, kiedy mnie wywalałeś. Powiedziałeś, że sam narobiłem sobie złej karmy i tylko siebie mogę za to winić. Tranh unosi wzrok na Ma.
– Może mógłbym pracować u ciebie w firmie. – Uśmiecha się, próbując nie wyglądać na zdesperowanego. – Zarabiać pieniądze dla twojego leniwego szefa.
Ma opuszcza powieki.
– Eee. Ciężko. Ciężko powiedzieć.
Tranh wie, że powinien przyjąć tę grzeczną odmowę i się zamknąć. Mimo że część jego jaźni się wzdryga, usta otwierają się znów, naciskają, błagają.
– A może tobie potrzeba asystenta? Do prowadzenia ksiąg? Znam ich diabelski język. Nauczyłem się sam, kiedy handlowałem z nimi, mogę się przydać.