– Co, kurna?
– Dobre pytanie. – Anderson-sama rozgląda się po scenie przed sobą. Bladoniebieskie oczy patrzą taksująco.
Mała Mai odruchowo pozdrawia cudzoziemca gestem wai. Emiko niemal parska śmiechem. Aż za dobrze zna to automatyczne okazywanie szacunku.
– Hock Seng, co ty tu robisz? – pyta Anderson-sama.
Hock Seng rzuca mu wąski uśmieszek.
– Nie cieszy się pan ze złapania morderczyni Somdeta Chaoprayi?
Anderson-sama nie odpowiada, przenosi tylko wzrok z Hock Senga na Emiko i z powrotem. W końcu pyta:
– Jak się tu dostaliście?
Hock Seng wzrusza ramionami.
– To w końcu ja znalazłem to mieszkanie dla pana Yatesa. Sam dawałem mu klucze.
Anderson-sama kręci głową.
– To był dureń, nie?
Hock Seng pochyla głowę.
Emiko mrozi świadomość, że ta konfrontacja może się obrócić tylko przeciwko niej. Tylko ona jest tu kompletnie zbędna. Jeśli będzie szybka, może uda jej się po prostu wyrwać pistolet z ręki staruszka. Tak jak pozabierała je tym powolnym ochroniarzom. Będzie bolało, ale da się zrobić. Ten stary Chińczyk nie ma z nią szans.
Drugi gaijin bez słowa wykrada się za drzwi, Emiko zaś stwierdza z zaskoczeniem, że Anderson-sama w ogóle się nie wycofuje. Wchodzi w głąb pokoju z uniesionymi dłońmi, wnętrzem do nich. Jedna jest zabandażowana. Ton głosu ma uspokajający.
– Czego chcesz, Hock Seng?
Chińczyk cofa się, trzymając się na dystans od gaijina.
– Niczego. – Wzrusza nieznacznie ramionami. – Aby zabójca Somdeta Chaoprayi poniósł sprawiedliwą karę. I tyle.
Anderson-sama parska śmiechem.
– Bardzo ładnie. – Odwraca się, ostrożnie siada na sofie. Stęka, krzywi się, opierając plecy. Znów się uśmiecha. – A naprawdę?
Hock Seng krzywi usta, w reakcji na własny żart.
– Tego co zawsze. Przyszłości.
Gaijin kiwa z namysłem głową.
– Myślisz, że ta dziewczyna ci to zapewni? Że dostaniesz ładną nagrodę?
– Na pewno złapanie zamachowca, który podniósł rękę na Pałac, da mi tyle, żebym mógł odbudować swoją rodzinę.
Anderson-sama nic nie mówi, patrzy tylko zimnymi błękitnymi oczyma na Hock Senga. Zerka na Emiko.
– Ty go zabiłaś? Naprawdę?
Część jej duszy chciałaby skłamać. Widzi po oczach, że i on chciałby usłyszeć to kłamstwo, lecz nie potrafi wykrztusić tych słów.
– Przykro mi, Anderson-sama.
– I wszystkich tych ochroniarzy?
– Zadawali mi ból.
– A ja w to nie wierzyłem. Myślałem, że Akkarat to wszystko zaaranżował. Ale potem zeskoczyłaś z tego balkonu. – Niepokojące błękitne oczy dalej się jej przyglądają. – Jesteś wyszkolona do zabijania?
– Nie! – Wzdryga się, wstrząśnięta tym podejrzeniem. Pośpiesznie wyjaśnia: – Nie wiedziałam. Bolało mnie. Byłam zła. Nie wiedziałam... – Czuje wszechogarniające pragnienie płaszczenia się przed nim. Przekonania go, że jest lojalna. Walczy z tym instynktem, widząc, że to geny każą jej położyć się na plecach i odsłonić brzuch.
– Czyli nie jesteś wyszkolonym zabójcą? – pyta. – Wojskową nakręcanką?
– Nie. Nie wojskową. Proszę. Uwierz mi.
– Ale i tak jesteś niebezpieczna. Gołymi rękami ukręciłaś głowę Somdetowi Chaoprayi.
Emiko chce protestować, powiedzieć, że nie jest kimś takim, że to nie była ona, ale słowa więzną jej w gardle. Może tylko wyszeptać:
– Nie urwałam mu głowy.
– Ale gdybyś chciała, mogłabyś nas wszystkich pozabijać. Zanim w ogóle byśmy się zorientowali. Zanim Hock Seng zdążyłby podnieść pistolet.
Na te słowa Hock Seng przenosi lufę z powrotem na nią. Żałośnie wolno.
Emiko kręci głową.
– Ale nie chcę – mówi. – Chcę tylko sobie pójść. Na północ. To wszystko.
– Ale i tak jesteś niebezpieczna – stwierdza Anderson-sama. – Dla mnie. I dla innych ludzi. Gdyby ktoś mnie teraz z tobą zobaczył. – Kręci głową, krzywi się. – O wiele więcej jesteś teraz warta martwa niż żywa.
Emiko zbiera energię, przygotowuje się na nadejście nieznośnego bólu. Najpierw Chińczyk, potem Anderson-sama. Może tą małą nie...
– Przykro mi, Hock Seng – mówi stanowczo Anderson-sama. – Nie dostaniesz jej.