I chociaż zaraz przyszło dużo żandarmów, którzy strasznie wygrażali i po rękach i nogach
zakuli Mikołę w łańcuchy, w pamięci Murka pozostał on jako bohater. Miał wtedy lat sześć,
nie więcej, może siedem, ale nigdy później nie zdobył się na potępienie Mikoły Bacela, go-
spodarza z Ławrynówki. Już będąc w domu pana Słowińskiego, chodząc do czwartej czy
piątej gimnazjalnej, dowiedział się, że Mikołę wtedy powiesili. Wiadomość ta nie oburzyła go
wcale. Tak i należało. Ale Mikoła umierał ze spokojnym sumieniem, bo za swoją krzywdę
zapłacił, sprawiedliwość sobie wymierzył...
Byle to zrobić, a potem to już wszystko jedno!...
Murek usiadł na łóżku i wpatrzył się w ciemność. Serce biło mocno i niespokojnie. Wie-
dział, co mu szumi po głowie. Tak, pragnął odpłaty za swoją krzywdę. Nie kary, nie zemsty,
lecz sprawiedliwej odpłaty. Moja krzywda, wasza śmierć!... Właśnie, tylko śmierć. Dawny
projekt denuncjacji wydał mu się śmieszny i zbyt łagodny. Czuł w sobie konieczność bezpo-
średniego fizycznego działania. Chwycić za gardło i udusić lub rozbić łeb!...
I nagle zastanowił się: komu?... Przez myśl przesunęły się szybko postacie wojewody, Gą-
sowskiego, Niewiarowicza, Jelczy, Czakowskiego, sekretarza Więcka, Landy i nie wiadomo
dlaczego, Junoszyca. Do nich wszystkich rosła w nim nienawiść. Stopniowo coraz wyraźniej
uświadamiał sobie, że jednak od Niewiarowicza przede wszystkim ma prawo zażądać rozra-
chunku. Gdzieś pod czaszką zaczęło formować się i twardnieć postanowienie.
Ciężko podniósł się z łóżka, nie zapalając lampy, odszukał po omacku kapelusz, naciągnął
palto i wyszedł do sionki. Przekręcał właśnie klucz w zamku, gdy sąsiednie drzwi uchyliły się
i w kłębie pary, buchającej w mróz z ciepłego wnętrza, stanął pan Żurko, właściciel mieszka-
nia.
– A pan doktor, za przeproszeniem, wychodzi? – zapytał tonem rozczarowania.
– A bo co, panie Żurko?
– Eee... nic. Tak sobie. Myślałem, że pan może nie pogardzi... Hę... moja stara kazała...
Staruszek zakaszlał w przeciągu i dodał:
– A i prośbę mielibyśmy.
Murek bez słowa wszedł do pokoju, a raczej do schludnie utrzymanej kuchni. Z sąsiedniej
alkowy od razu przydreptała Żurkowa, przygarbiona, chuda staruszka. Oboje przypominali
parę białych, ruchliwych i zaniepokojonych królików. Żyli samotnie. Mieli wprawdzie troje
dzieci, lecz dwie córki już dawno wyszły za mąż i mieszkały gdzieś daleko a syn wyemigro-
41
wał do Ameryki i tyle o nim wiedzieli, że doszedł do majątku. Do rodziców nie przyjeżdżał
ani znaku życia nie dawał. Toteż, ile razy staruszkowie zaczepiali Murka, rozmowa wciąż
kręciła się koło niewdzięczności dzieci. Nawet nie narzekali na nich. Niczego przecież od
nich nie chcieli, broń Boże. Skarżyli się tylko, że przyjdzie im umrzeć, nie doczekawszy się
ciepłego słowa od nich. Na komodzie w kolorowych ramkach stały fotografie, nad nimi z
niebieskiego wazonu zwieszały się papierowe czerwone kwiaty. Nawet czystość tutaj, nawet
białe firaneczki na oknach i doniczki z pelargoniami, wszystko tu było smutne, osierocone,
gotowe do pożegnania na zawsze. W starych oczach, między zmarszczkami, wciąż szkliły się
łzy, nie wiadomo, czy ze smutku, czy ze starości, aż i obcierać ich nie było warto, a może i
nie czuli, jak im wysychały na powiekach. Cały dzień krzątali się oboje w swoim mikrosko-
pijnym gospodarstwie a wieczorami gawędzili wciąż o tym samym, najczęściej po ciemku,
przez oszczędność a i dlatego, że nawet przez okulary czytać już przy sztucznym świetle nie
mogli.
Murek czuł dla staruszków jakąś bliżej nieokreśloną litość i dlatego, chociaż początkowo
wytargował swój pokój za piętnaście złotych miesięcznie, później dobrowolnie dorzucił jesz-
cze trzy złote. Dla niego nie był to wielki pieniądz, dla nich stanowiła ta kwota o możności
takiego luksusu jak mleko do kawy.
Toteż, gdy Żurkowa skwapliwie zaczęła nakrywać stół obrusem. Murek stanowczo
oświadczył, że za przyjęcie dziękuje. Usadowił się pod oknem i zapytał:
– O cóż chodzi?
– Bardzo wielka przykrość... Ot... na stare lata – zaczęła Żurkowa, lecz mąż przerwał jej:
– Do pana doktora jako do wykształconego człowieka zwracam się. Może pan da łaskawie
jaką radę. Już do żadnej impulsywnej pracy nie nadaję się. Ręce trzęsą się, widzę już słabo.
Jeszcze ot, w ogródku tam coś tego i owego, ale żeby tak, to nic. Sam pan doktor widzi. Ale,
jak panu wiadomo, służyłem kiedyś kolejowo. Czterdzieści lat, panie, czterdzieści lat. Bywa-
ło, pogoda nie pogoda, choroba nie choroba, do swojej roboty marsz! I za cóż, pytam się taka
krzywda?...
– Jaka krzywda?
– A no, powiadają, że u zaborcy, niby, że u ruskich służyłem. A mójże panie, moja wina?
A bo to chciałem akurat u ruskich?
– Polskich to i nie było wtedy – tonem zapewnienia dodała staruszka.