Cała rodzina wracała pociągiem, ściśle biorąc, były to nawet dwie rodziny, Janka i Donat z Krzysztofem, mój mąż, moje dzieci i moja matka. Mnie przy tym nie było, siedziałam w Warszawie, a mój ojciec miał wyjechać w pół drogi i pomóc żonie. Pojęcia nie mam, jak te pociągi wtedy chodziły, ale nie było bezpośredniego i należało się przesiadać, chyba w Tłuszczu.
Do Małkini zostali dowiezieni furmanką i do Tłuszcza dojechali wszyscy razem szczęśliwie. Bagaż mieli potężny, złożony z tysiąca pakunków, a do tego rowery, które musiały jechać w wagonie bagażowym, a nie ludzkim. W Tłuszczu wepchnęli do warszawskiego pociągu moją matkę z Robertem i całym nabojem, a sami, wszyscy razem, Janka, obaj mężowie, Jerzy i Krzysztof, popędzili odbierać i przemieszczać rowery. Odebrać zdążyli, przemieścić już nie. Pociąg ruszył i moja matka odjechała z tobołami, z dzieckiem i bez biletu.
Ojciec znalazł się dopiero w Klembowie. Wyruszył z domu wcześniej, poszedł do lasu na grzyby i spóźnił się na pociąg, którym miał dojechać do Tłuszcza. Zaczekał zatem w Klembowie.
Przez ten czas tak w Tłuszczu, jak i na następnej stacji wsiadający ludzie zdążyli rozwłóczyć nasz bagaż po całym wagonie. Leżał zwalony w wejściu i przeszkadzał, moja matka z Robertem na kolanach patrzyła na to bezradnie, zła jak piorun, świadoma, że jedzie bez biletu, wściekła na ojca za to, że go nie ma. Wsiadłszy w Klembowie, resztę podróży ojciec spędził na odszukiwaniu i gromadzeniu rozkopanych pakunków, walizek i tobołów, po czym matka zabrała mu bilet, opuściła dworzec Główny i przyjechała do domu. Teraz dla odmiany ojciec siedział na peronie na całej górze mienia i bez biletu i nie mógł wyjść, bo w tamtym czasie wychodzących pilnie kontrolowano. Pojechałam po niego, nabyłam dwie peronówki i okazało się, że niepotrzebnie, bo następnym pociągiem zdążyła nadjechać reszta rodziny z biletami. Moja matka stanowczo zapowiedziała, że więcej takich podróży odbywać nie będzie i chyba dzięki temu zaczęłam jeździć samochodem, wykorzystując dość świeże prawo jazdy.
Moje dzieci dokonały jeszcze kilku dziwnych sztuk. Na którejś morskiej plaży Robert zażądał łyżki.
Zdziwiłam się, bo obaj mieli normalne łopatki, wiaderka i inne utensylia.
— Po co ci łyżka? — spytałam.
— Do kopania.
— A gdzie masz łopatkę?
— Zepsuła się.
I pokazał mi ją. Nie zrozumiałam, co widzę. Cała metalowa część łopatki była zwinięta w ciasną trąbkę. Spróbowałam ją odwinąć, mowy nie było, obcęgami nie dałabym rady. Zaintrygowało mnie, czym on to zrobił, poszłam sprawdzić. Nie znalazłam niczego, ani kamyka, ani drewienka, nic kompletnie, czysta plaża, miałki żółciutki piaseczek i nic poza tym.
— Czym to zrobiłeś?! — wykrzyknęłam niemal ze zgrozą.
— Nie wiem.
Też nie wiem. Do dziś dnia nikt nie zdołał odgadnąć, czym zwinął w trąbkę twardy metal. Śladów zębów na nim nie było.
Odpowiednio wcześniej Jerzy był chory, też miał wtedy około czterech lat, leżał w łóżku już w charakterze rekonwalescenta i należało go w tym łóżku utrzymać, co, jak wiadomo, z reguły bywa zadaniem najtrudniejszym. Dostarczałam mu wszelkich możliwych zabawek, aż w rozpaczy przyniosłam stary, zepsuty budzik po dziadku. Usiadłam obok i w celu zabawienia dziecka zaczęłam wszystko rozkręcać śrubokrętem. Rozebrałam budzik na drobne kawałki, aż do werku, który stanowił zbitą kupę, nie do ruszenia niczym. Zostawiłam mu ten werk, zabierając śrubokręt, jako narzędzie niebezpieczne, i kiedy po półgodzinie wróciłam do pokoju, ujrzałam ustrojstwo rozłożone na czynniki pierwsze. Ja temu nie dawałam rady śrubokrętem, a on dokonał dzieła gołymi palcami, jakim cudem, też nie rozumiem do tej pory.
Cofam się w czasie, ale uprzedzałam przecież…!
Mój starszy syn do rozpaczy przywiódł rodzinę za pomocą kolinki. Co to było, ta kolinka, nikt nie wiedział i nie wie. Prawie od chwili kiedy nauczył się mówić, operował tajemniczym określeniem we wszystkich przypadkach życiowych, nie wyjaśniając, co oznacza.
— Sied pan gukal i nióś kolinkie — opowiadał na przykład.
Pan gukal to był pan konduktor. Co ten podlec niósł? Na pytanie, co by zjadł na kolację, dziecko odpowiadało: „Kolinkie”. Co by chciał dostać w prezencie? „Kolinkie”. Co widział na spacerze? „Kolinkie”. Usiłowaliśmy wyłapać moment, kiedy zdoła wyjaśnić piekielną kolinkę, ale nie udało nam się to, w jakiejś chwili odczepił się od niej i zapomniał, czym miała być, a rodzina tę chwilę przeoczyła.
Ponadto uparcie i nagminnie pytał: „Czym?”
— Będziesz jadł śniadanko — mówiłam.
— Cim? — pytało dziecko z wielkim zainteresowaniem.