A stamtąd wieści szły dalej, aż po zaścianki Romejków i Kuncewiczów, po
wielkie wioski nad Ruczejnicą i jeszcze dalej. Tam mniej ludzie się tym zajmowali, ze wzglę-
45
du na odległość, ale tu, pod bokiem, o nadzwyczajnym wyzdrowieniu we młynie wszyscy
pamiętali.
Toteż gdy pod koniec lutego, na wyrębie w Czumskim lesie, padająca brzoza przygniotła
gospodarza z Nieskupej, Fiodorczuka, sąsiedzi uradzili wieźć go do młyna, do Antoniego
Kosiby. Przywieźli go prawie bez duszy. Krew mu się gardłem rzucała i nawet jęczeć już
przestał.
Gdy rozwalenki ciągnione przez małego, pękatego konika stanęły przed młynem, Antoni
akurat worek z otrębami niósł do świrna.
– Ratuj, bracie – odezwał się doń jeden ze starowierców. – Sąsiada nam
drzewo przygniotło. Czworo dzieci małych sierotami okrągłymi zostanie, bo matkę w ze-
szłym roku pochowalim.
Wyszedł i Prokop, a ci do niego, by wstawił się za nimi. – Twego syna wyleczył, niechże i
Fiodorczuka ratuje.
– Nie moja sprawa, dobrzy ludzie – odpowiedział Prokop poważnie – ani mu zabronić nie
mogę, ani kazać. To jego rzecz.
Tymczasem Antoni otrzepał ręce z mąki i przyklęknął na śniegu przy saniach.
– Weźcie go ostrożnie – powiedział po chwili – i nieście za mną. Po wyzdrowieniu Wasila
Antoni już na stałe pozostał w przybudówce.
Tam było mu wygodniej, a i tak pusta stała. Tam też zaniesiono Fiodorczuka. Do wieczora
Antoni zajmował się nim, a wieczorem poszedł do izby, gdzie
czekali chłopi nieskupscy.
– Dzięki Bogu – powiedział – wasz sąsiad mocny mężczyzna i grzbiet został cały. Tylko
sześć żeber mu złamało i obojczyk. Zawieźcie go do domu i niech leży, póki krwią pluć nie
przestanie.Jak tylko mu na kaszel się zbierze, mech lód łyka. Gorącego mu nic nie dawajcie.
Tak samo ręką lewą niech me rusza. Zgoi się. Za dni dziesięć niech po mnie kto przyjedzie, to
sam zobaczę.
– A nie umrze?
– Ja nie prorok – Antoni wzruszył ramionami – ale myślę, że jeżeli zrobicie wszystko, jak
mówię, to wyżyje.
Zabrali Fiodorczuka i odjechali. Nie minęło jednak dni dziesięć, a z tejże Nieskupej przy-
wieźli nowego pacjenta. Parobek jednego z gospodarzy przy rąbaniu lodu na rzece pośliznął
się przy zamachu i rozwalił sobie siekierą stopę niemal do kostki. Czy siekiera była zardze-
wiała, czy z łapcia jakieś paskudztwo do rany weszło, dość iż noga w oczach czerniała. Sam
ranny zdawał sobie sprawę z tego, że to gangrena.
Antoni tylko pokręcił głową i mruknął:
– Ja tu już nie pomogę. Noga przepadła.
– Ratuj choć życie! – błagał biedak.
– Trzeba nogę obciąć tu, w tym miejscu. – Antoni wskazał nad kolanem. – Kaleką na całe
życie zostaniesz i jeszcze mnie będziesz przeklinać. Jeszcze powiesz, że był sposób.
– Przysięgam, bracie, ratuj życie. Toż sam widzę czarne plamy. Gangrena.
– Jak chcesz – zgodził się po namyśle Antoni.
Operacja była nader bolesna i osłabiła chorego tak, że przez kilka dni nie było mowy o za-
braniu go do domu. Jednak życiu jego już nic nie groziło.
Po tych wypadkach sława Antoniego Kosiby wzrosła jeszcze bardziej. Zaczęli niemal co-
dziennie zjawiać się chorzy z różnymi dolegliwościami. Temu oczy zaropiały, że świata Bo-
żego nie widział, drugiego w kościach łamało, trzeci narzekał na kolki, inny dusił się kaszlem.
Bywali i tacy, którzy sami nie wiedzieli, co im jest, słabowali i tyle.
Antoni nie wszystkim pomagał. Niektórych od razu odsyłał, mówiąc, że na ich chorobę nie
ma lekarstwa. Innym kazał rozmaicie: a to worek z gorącym piaskiem do brzucha przykładać,
a to soli nie sypać do jadła i mięsa nie jeść, a to wywary z różnych ziół pić. I tak jakoś się
46
składało, że kto od niego z poradą wyszedł, zawsze do zdrowia wracał, a jeśli i nie całkiem, to
chociaż ulgę w cierpieniu miał.
Było w okolicy kilku znachorów. W Pieczkach u hrabiego Zantofta stary owczarz umiał
różę zamawiać i ból zębów tak samo, a i w innych chorobach rozumiał się też. Jedna baba,
Bielakowa z kolonii Nowe Osiedle, znała sposób na liszaje i na szczęśliwy poród; zakrystian
w Radoliszkach robaki wypędzał i na krwotoki pomagał. Ale wszyscy oni kazali mówić ja-