za taką “zbrodnię” zabijano, w 1943 mogłem sobie na to pozwolić kosztem obicia po twarzy, a w 1944-1945 już mogłem używać na Niemcach bezkarnie.
Koledzy tak mnie z tego bicia głową znali, że gdy przyszedł pod okno Niemiec, z którym miałem ubić pewien interes, a nie wiedział, jak się nazywam, to powiedział, że chce mówić z tym, co bije głową.
- Stasiek! - wrzasnął jeden kolega. - Chodź tu, jakiś Niemiec cię woła!
Ostatniego Niemca natłukłem 3. V. 1945 r. - dwa dni przed wyzwoleniem, gdy esesmani szykowali się już do opuszczenia obozu. Stałem przy maszynie, a przy mnie stał Mundek Tomaszewski, który przyszedł do mojej hali o coś zapytać. Gdy rozmawialiśmy, ktoś uderzył mnie mocno pięścią w bok. Obejrzałem się. Przy nas stał Niemiec, który zamiatał halę, i ruchem ręki pokazuje, że mamy się odsunąć od maszyny.
- Co jest? - zapytałem ze złością.
- A bo co? - odpowiedział i przysunął twarz do mojej twarzy.
Odepchnąłem mu gębę otwartą dłonią. Wtedy on złapał kawał żelaza. Skoczyłem, wyrwałem mu żelazo, złapałem go za ubranie i waliłem nim raz o maszynę, raz o ścianę, raz o maszynę, raz o ścianę. Wymiotłem nim całą kałużę oliwy, którą chciał wymieść. Gdy wreszcie puściłem go, uciekł z hali odgrażając się. Tomaszewski wpadł w rozpacz.
- Stachu, co ty robisz? Przecież zabiją cię na sam koniec.
- A co - mówię - mam pozwolić, żeby mnie taka kreatura waliła w bok? Chce, żebym odszedł od maszyny? Może powiedzieć. Że powiedział inaczej, to ja mu pokazałem, że potrafię wymieść sam. Patrz - już kałuży nie ma.
Było to o godzinie 9, a o 10 esesmani opuścili obóz, zostawiając nas pod “opieką” policjantów z Wiednia, z których najmłodszy mógł mieć 60 lat.
Przez cały rok 1943 i do maja 1944, t j. do czasu przesłania mnie do pracy w tunelach, robiłem zakupy dla Heńka B. Sprzedawałem mu tłuszcze z paczek za chleb - w odpowiednim przeliczeniu. Heniek miał dużo chleba, a mało tłuszczów. Dostarczałem mu masło, smalec, boczek, słoninę - a nieraz to i coś z mięsa w zamian za chleb. Sprzedawałem mu to, co dostaliśmy z M. w paczkach , a jak było mało, to kupowałem od innych. Wychodziliśmy z założenia, że podstawą jest chleb i dopiero do chleba potrzebny jest tłuszcz. Kłopot był z tym, że ja sam musiałem odbierać i przynosić te rzeczy do obozu, a w bramie były częste rewizje - na wyrywki. Z hali kamieniarskiej po wąskich schodkach schodziłem w miejsce zakazane. Był tam magazyn chleba, fryzjernia SS, magazyn bieliźniany SS, w którym urzędował Heniek, i komendantura. Kręciło się tu zawsze dużo esesmanów. Szedłem zawsze na pewniaka, żeby nikt nie pytał, gdzie i po co idę. Heniek dawał mi dwa bochenki chleba, które kroiłem na pół wzdłuż bochenka, tak że były cztery cienkie połówki, dwie z górną skórą i dwie z dolną. Dwie takie połówki umieszczałem pod swe-trem, a dół swetra wpuszczałem w spodnie, żeby mi nie wyleciał chleb. Drugie dwie połówki układałem pod pasek i pasek mocno zaciskałem - a na to wszystko płaszcz. Nic nie było znać, że mam przy sobie dwa bochenki chleba.
Jednego dnia, gdy miałem już chleb schowany, wpadł esesman, szef magazynu.
- Co on tu robi? - pyta wskazując mnie B.
- To jest ten, co mi dostarcza różne potrzebne nam rzeczy i muszę mu dać za to chleb - odpowiedział Heniek.
- No, to mu daj - mówi esesman.
- Już mu dałem - znów mówi Heniek - dwa bochenki.
Esesman obejrzał mnie z bliska i ze wszystkich stron.
- Wy jesteście organizatorzy... - powiedział z pochwałą. - Gdzie on ma ten chleb?
- O tym lepiej nie mówmy, po co panu to wiedzieć - zakończył rozmowę Heniek. - Uciekaj, tylko uważaj, żeby cię Zajdler nie złapał.
A Zajdler to był komendant obozu - wielka świnia, bydlę i bandyta. Z nim spotkać się to prawie tak, jakby spotkać śmierć na swej drodze. Niejeden raz widziałem, jak oprawiał ludzi, których złapał na jakimś przekroczeniu.