Każdy jest innym i nikt sobą samym.


- Proszę bilet w jedną stronę na najbliższy lot do Filadelfii. Bilet turystyczny. - Kasjer wystukał coś na komputerze.
- To będzie lot 304. Ma pani szczęście. Mamy jeszcze jedno wolne miejsce.
- O której godzinie odlatuje samolot?
- Za dwadzieścia minut. Proszę się pospieszyć.
Gdy sięgnęła do torebki, wyczuła raczej niż zobaczyła dwóch umundurowanych policjantów, zbliżających się do niej z obu stron. Jeden z nich zapytał:
- Tracy Whitney?
Serce na chwilę zamarło jej w piersi. „Głupio byłoby teraz wypierać się swojej tożsamości”.
- Tak...
- Jest pani aresztowana.
Poczuła jak chłodne, stalowe kajdanki zatrzaskują się na jej nadgarstkach.
Dla kogoś patrzącego z boku wszystko toczyło się sennie, jak na zwolnionym filmie. Tracy widziała siebie samą, prowadzoną przez lotnisko, przykutą kajdankami do jednego z policjantów, ludzi, którzy odwracali się i przyglądali. Popchnięto ją na tylne siedzenie czarno-białego radiowozu, przedzielonego w środku kratą. Wóz policyjny ruszył z zapalonymi czerwonymi światłami i włączoną syreną. Skuliła się na tylnym siedzeniu, pragnęła zniknąć, stać się niewidzialna. Była morderczynią. Joseph Romano umarł. Ale przecież to był wypadek. Wytłumaczy im, co się stało. Uwierzą jej. Muszą jej uwierzyć.
 
Budynek komisariatu policji, do którego ją zawieziono, znaj­dował się w okręgu Algiers, na zachodnim przedmieściu Nowego Orleanu. Wyglądał ponuro i wywoływał najgorsze przeczucia, miał w sobie jakąś beznadziejność. Salę przyjęć zaludniały wynędzniałe, podejrzane typy - prostytutki, alfonsi, rzezimieszki uliczne i ich ofiary. Tracy znalazła się przed stolikiem dyżurnego sierżanta. Policjant, który ją aresztował, rzekł:
- To jest ta Whitney, sierżancie. Nakryliśmy ją na lotnisku, gdy chciała uciec.
- Ja nie...
- Zdejmijcie kajdanki. - Odpięto je. Tracy odzyskała głos.
- To był wypadek. Ja nie chciałam go zabić. On próbował mnie zgwałcić i... - Nie mogła opanować histerii.
- Nazywasz się Tracy Whitney? - zapytał krótko dyżurny sierżant.
- Tak. Ja...
- Zamknijcie ją.
- Nie! Chwileczkę! - błagała. - Muszę zadzwonić do kogoś. Jestem... mam prawo do jednego telefonu.
- Znasz przepisy, co? - chrząknął sierżant. - Który to już raz w pudle, kochanie?
- Nigdy. To jest...
- Możesz raz zadzwonić. Trzy minuty. Jaki numer ci wykręcić? Ze zdenerwowania zapomniała numeru Charlesa. Nie mogła nawet przypomnieć sobie kierunkowego do Filadelfii. „Czy to 2-5-1? Nie. Jakoś inaczej”. Zaczęła się trząść.
- Szybciej, mała. Nie mamy całej nocy. „Dwa-jeden-pięć. Właśnie tak”.
- Dwa-jeden-pięć-pięć-pięć-pięć-dziewięć-trzy-zero-jeden. Sierżant wykręcił numer i podał Tracy słuchawkę. Słyszała jak telefon dzwonił. I dzwonił. Ale nikt nie odpowiadał. „Przecież Charles musi być w domu”.
- Czas się skończył - powiedział sierżant i odebrał jej słuchawkę.
- Proszę, niech pan poczeka! - krzyknęła. Lecz w tej samej chwili przypomniała sobie, że Charles zazwyczaj wyłączał w nocy telefon, żeby mu nie przeszkadzał. Wsłuchiwała się w długie brzęczenie i zrozumiała, że nie było sposobu, żeby się z nim połączyć.
- Skończone gadanie? - wtrącił się sierżant. Tracy spojrzała na niego i odpowiedziała:
- Skończone.
Jakiś policjant ubrany tylko w koszulę i spodnie zabrał ją do pokoju, gdzie spisano jej personalia i pobrano odciski palców. Potem poprowadził ją korytarzem do pojedynczej celi.
- Będziesz miała rozprawę rano - powiedział. Odszedł, zostawiając ją samą. „To wszystko nie dzieje się naprawdę - myś­lała. - To tylko okropny sen. Proszę Cię Boże, niech to będzie sen”.
Ale śmierdząca prycza w celi była naprawdę, toaleta bez siedzenia była naprawdę, kraty też były naprawdę.
 
Nocne godziny wlokły się bez końca. „Żeby mi się tylko udało połączyć z Charlesem”. Potrzebowała go teraz bardziej niż kiedykol­wiek w życiu. „Powinnam mu była zaufać od razu. Gdybym zaufała, nie wydarzyłoby się to wszystko”.