Zziajany przystanąłem, zdając sobie sprawę, że nim dotrę do skał, zapadnie noc i nogi połamię wśród wykrotów. Stanąłem za jakimś krzakiem i przyłożyłem do oczu lornetkę. Na tle czerwonawego nieba rysowały się wyraźnie ciemne cienie siedmiu ogromnych, niebotycznych głazów granitowych. Stały tutaj jak skamieniałe postacie wielkoludów i gigantycznych przedpotopowych zwierząt. Jedna ze skał podobna była do wielkiej żaby, druga do zgarbionego człowieka, trzecia przypominała wymierzoną w niebo rakietę wielostopniową, czwarta była jakąś wiedźmą ogromną. Szczeliny pośród nich ziały mrokiem, jak wejścia do wielkich pieczar.
Wtem mignął mi w szkłach lornetki jaśniejszy, podłużny kształt. Mignął i znikł za wielkim głazem. Po sekundzie drugi cień przemknął przed moim wzrokiem. Czekałem z napięciem, aż do kłucia w oczach wpatrując się w wielki głaz. Czekałem długo, chyba ze trzy minuty. Dwa duże, rudawo-złote tygrysy przedefilowały przede mną uchodząc w szczelinę skalną. Były najwyżej czterysta metrów ode mnie – niskie, podłużne, podobne do gigantycznych jamników na łapach nieproporcjonalnie krótkich w stosunku do długich tułowi. Wśród szarych i ciemnych skał przebiegały bezszelestnie, jak złote promyki słońca odbite przez lusterko.
Wiedziałem, że były daleko, że chyba przeszły na drugą stronę gór. Słyszałem, że nie zaczepione przez człowieka, nie napadają. Ale mimo tej wiedzy, aż spociłem się ze strachu. Strach odczuwałem większy niż w samolocie pędzącym na skały. Stałem za krzakiem, bojąc się ruszyć, a nawet drgnąć.
Po chwili udało mi się wmówić w siebie, że tygrysów w ogóle nie widziałem, że uległem tylko złudzeniu, bo nic nie potwierdzało ich bytności. Już zdecydowałem się ruszyć w powrotną drogę przez zarośniętą dolinkę, gdy uwagę moją przykuło coś dziwacznego, zupełnie niepojętego. To „coś” znajdowało się najwyżej sto metrów ode mnie. Siedziało na powalonym pniu drzewnym – czarne, kosmate, o ludzkim kształcie i wzroście dwunastoletniego chłopca. „Coś” czochrało się nerwowymi szybkimi ruchami, jak małpa. Oczy załzawiły mi się od wysiłku wypatrywania przez szkła – ale przecież wyraźnie dojrzałem, że „coś” ma psią mordę. Pies? Dlaczego jednak siedzi jak człowiek na pniu drzewa i drapie się jak małpa? A może to niedźwiadek?
Gwizdnąłem. I przepadło, po prostu jakby rozwiało się w powietrzu. Uczyniło się już prawie zupełnie mroczno, lękałem się zapuszczać w czarną gęstwinę doliny, wolałem nałożyć drogi, obchodząc skrajem. Szedłem szybko, skacząc z kamienia na kamień, pogwizdując, potykając się w pętach dzikiego wina i roślin podobnych do podzwrotnikowych lian.
Chciałem zapalić, ale papieros wypadł mi z palców. Przyklęknąłem szukając go między kamieniami, a gdy podniosłem się z klęczek, spostrzegłem o pięć kroków ode mnie nieruchomą postać ludzką. Był to myśliwy, sądząc po strzelbie, która wisiała mu na ramieniu. Miał wielką czapę futrzaną, watówkę i grube watowane spodnie, wsadzone w harmonijkę wysokich butów. Patrzył na mnie z wyraźnym strachem, jak na jakąś zjawę fantastyczną.
– Halo! – zawołałem przyjaźnie.
Zdawałem sobie sprawę, że jak na tutejsze warunki – dziką, bezludną okolicę – wyglądam dość dziwnie. Jak w Hyde Parku grzecznie uchyliłem kapelusza.
– Halo! – powtórzyłem, ale już z mniejszą pewnością siebie, bo spotkany osobnik milczał i wciąż tkwił nieruchomo. Jego płaska, szeroka twarz o pucołowatych policzkach miała barwę starej cegły i wskazywała wyraźnie, że mam przed sobą tubylca, najprawdopodobniej Nanajca.
Myśliwy podejrzliwie lustrował moje czarne, szpiczaste buciki, zarzuconą na ramię lornetkę.
„A może bierze mnie za szpiega?” – pomyślałem. I zląkłem się komplikacji, jakie mogły wyniknąć z takiego nieporozumienia.
– Dzień dobry – rzekłem i jak na złość mój nierosyjski akcent zabrzmiał wyraźniej niż zwykle. – Piękną tu macie okolicę. Wracam właśnie z tych wspaniałych skał. Czy nie wiecie, jak one się nazywają? A dwóch tygrysów nie spotkaliście? Właśnie niedawno przebiegły mi drogę.
Mówiłem długo i bez sensu, coraz dobitniej zdradzając swój obcy akcent. Myśliwy milczał i strach wciąż wyglądał z jego oczu. Zapewne gotów był stawiać czoła tygrysom, niedźwiedziom, kłusownikom czy włóczęgom. Lecz natknął się na człowieka, który przez skalisty kraj wędrował w cieniutkich półbucikach i w białym kołnierzyku, bez plecaka, w kapelusiku i z lornetką, jakby znajdował się na wyścigach konnych albo w drodze do teatru.
– Myślicie może, że jestem szpiegiem? Ale nie, zapewniam was – powiedziałem.
Uśmiechnął się z lekceważeniem.
– Szpiegiem? E, nie. Szpieg nie chodzi w okularach. Do tego trzeba mieć dobre oczy – rzekł. Miał równie jak i ja kiepski akcent.