- Dlaczego nie zawiadomisz po prostu ważnych magów, czy kogo tam trzeba?
- Uuk. - Bibliotekarz kilkoma zdumiewająco oszczędnymi gestami pokazał, że większość magów nie potrafiłaby oburącz odnaleźć własnych siedzeń.
- Nie wiem, co możemy na to poradzić - mruknął Marchewa.
- Jaka to była książka?
Bibliotekarz poskrobał się po głowie. To będzie trudne... Stanął przed Marchewa, złożył razem swoje podobne do skórkowych rękawiczek dłonie i rozłożył je.
- Wiem, że to książka. Ale jaki miała tytuł? Bibliotekarz westchnął i podniósł dwa palce.
- Dwa sÅ‚owa? - domyÅ›liÅ‚ siÄ™ Marchewa. — Pierwsze sÅ‚owo. Aha, pierwsza sylaba. Pokazać? Nie, obok. Obok... przy... nie...
-Uuk!
- Przy. Otwierasz usta. Jesz?
Orangutan jęknął i w rozpaczy szarpnął swoje owłosione ucho.
- Aha, mówisz. Wołasz... blisko. Wołanie? Przywołanie? Prawie, prawie... Przywoływanie? Przywoływanie czegoś? Niezła zabawa. Drugie słowo. Całe...
Patrzył w skupieniu na tajemnicze gesty bibliotekarza.
- CoÅ› wielkiego. CoÅ› strasznie wielkiego. Macha skrzydÅ‚ami. CoÅ› strasznie wielkiego, macha skrzydÅ‚ami i skacze. Ma zÄ™by. Dyszy. Dmucha. CoÅ› strasznie wielkiego, dmuchajÄ…cego i machajÄ…cego skrzydÅ‚ami. — Od wysiÅ‚ku umysÅ‚owego czoÅ‚o Marchewy zrosiÅ‚ pot. - Ssie palce. CoÅ› ssÄ…cego palce.. Poparzone? GorÄ…co! CoÅ› strasznie wielkiego, dmuchajÄ…cego gorÄ…cem i machajÄ…cego skrzydÅ‚ami...
Bibliotekarz przewrócił oczami. Homo sapiens? Akurat...
***
Wielki smok tańczył, wirował i mknął w powietrzu nad miastem. Miał barwę księżyca odbijającego się w łuskach. Czasami skręcał i ze złudną prędkością szybował nad dachami z czystej radości istnienia.
Coś tu się nie zgadza, myślał Vimes. Jakaś część jego istoty zachwycała się cudownym widokiem, ale nieustępliwa, chytra grupa szarych komórek żyjących po gorszej stronie synaps, wypisywała swoje graffiti na ścianach podziwu.
To piekielnie wielki smok, szydziły. Waży parę ton. Nic tak wielkiego nie może latać, nawet na tych pięknych skrzydłach. A po co takiemu latającemu gadowi te strasznie duże łuski na grzbiecie?
Pięćset stóp nad kapitanem klinga białoniebieskiego płomienia rozcięła z rykiem ciemne niebo.
On nie może robić takich rzeczy! Poparzy sobie własną paszczę!
Lady Ramkin stała obok z szeroko otwartymi ustami. Z tyłu piszczały i wyły małe smoki.
Ogromna bestia skręciła w locie i spłynęła nad dachy. Ogień wystrzelił znowu. Niżej pojawiły się żółte płomienie. Stało się to tak płynnie i stylowo, że dopiero po kilku sekundach Vimes uświadomił sobie, że tak naprawdę wybuchł pożar kilku budynków.
- Ojej! - westchnęła lady Ramkin. - Widzi pan? Wykorzystuje prądy termiczne! Po to mu ogień! - Spojrzała na Vimesa beznadziejnie zachwyconymi oczyma. - Czy pojmuje pan, że prawdopodobnie oglądamy coś, czego nikt nie widział od stuleci?
- Tak! Piekielnego latającego aligatora, który podpala mi miasto! - wrzasnął Vimes. Nie słuchała.
- Gdzieś w pobliżu musi być ich lęgowisko - stwierdziła. - Po tylu latach! Jak pan myśli, skąd on pochodzi?
Vimes nie wiedział. Ale poprzysiągł sobie, że dowie się i wtedy zada bestii kilka bardzo kłopotliwych pytań.
- Jedno jajo - wyszeptała hodowczyni. - Gdybym dostała w ręce jedno jajo...
Vimes przylądał się jej szczerze zdumiony. Przyszło mu do głowy, że jego charakter ma pewnie jakąś skazę.
W dole stanął w płomieniach kolejny dom.
- Jak daleko - zapytał powoli i wyraźnie, jakby zwracał się do dziecka - latały te potwory?
- To zwierzęta terytorialne - zastanowiła się Jej Wysokość. - Według legend...
Vimes zrozumiał, że czeka go kolejna porcja smoczych mądrości.
- Potrzebuję faktów, droga pani - przerwał niecierpliwie.
- Właściwie niedaleko - odparła, nieco zaskoczona.
- Dziękuję serdecznie, bardzo nam pani pomogła - wybełkotał Vimes i ruszył biegiem.
Gdzieś w mieście. Całe mile poza jego granicami nie było niczego oprócz pól i bagien. Potwór musi mieszkać gdzieś w mieście.
Sandały stukały o bruk, gdy kapitan pędził ulicami. Gdzieś w mieście! To przecież śmieszne! Śmieszne i niemożliwe.
Nie zasługiwał na to. Ze wszystkich miast na całym świecie, do których mógł lecieć, myślał, musiał trafić akurat do mojego...
***
Smok zniknął, zanim Vimes dobiegł do Ankh. Ale mgiełka dymu wciąż unosiła się nad ulicami, a kilka łańcuchów ludzi podawało wiadrami bryły rzeki do płonących domów[15]. Pracę tę mocno utrudniały im strumienie ludzi wylewających się z ulic i dźwigających ze sobą dobytek. Większa część miasta zbudowana była z drewna i słomy, a oni nie zamierzali ryzykować.
Tymczasem zagrożenie było niewielkie. Dziwnie niewielkie, jeśli się nad tym zastanowić.
Vimes zaczął potajemnie nosić przy sobie notes. Zapisał więc szkody, jakby sam akt spisania wszystkiego czynił świat miejscem bardziej zrozumiałym.
Jeden: Wozownia (należąca do spokojnego człowieka interesu, który widział, jak jego nowy powóz staje w ogniu).
Dwa: Nieduży sklep warzywny (z wyjątkową precyzją).
Vimes zastanowił się chwilę. Sam kiedyś kupił tu jabłka. Nie miał pojęcia, co takiego w sklepiku mogło smoka rozdrażnić.
Mimo to smok okazał rozsądek, dumał Vimes, zdążając do Strażnicy. Wystarczy sobie przypomnieć te wszystkie składy drewna, stodoły pełne siana, kryte strzechą dachy i magazyny oleju, jakie mógłby przypadkiem trafić... A tak zdołał wszystkich poważnie wystraszyć, nie wyrządzając większych szkód.
Kiedy Vimes pchnął drzwi, promienie porannego słońca przebijały już obłoki dymu. To był jego dom. Nie ten pusty pokoik nad warsztatem wytwórcy świec przy Wixona, gdzie sypiał, ale ten brzydki gabinet z brązowymi ścianami, pachnący nie czyszczonymi kominami, fajką sierżanta Golona, tajemniczym osobistym problemem Nobby'ego i - ostatnio - pastą do polerowania zbroi Marchewy. Prawie dom...
Nikogo nie zastał. I nie był tym zdziwiony. Poszedł do gabinetu, usiadł w fotelu, którego poduszki nawet chory pies wyrzuciłby z niesmakiem z legowiska, nasunął hełm na oczy i spróbował się zastanowić.