Później dowiedziałam się, że macocha założyła kłódkę i sprzeciwiła się przeniesieniu mebli pozostawionych w środku; łóżka, na którym doktor spał, póki nie kupił sobie hamaka, stolika na lekarstwa, skąd wziął do narożnego domu jedynie pieniądze, odłożone w swych najlepszych latach (tych pieniędzy musiało być sporo - w domu nie miał przecież żadnych wydatków - bo starczyło ich na to, by Meme otworzyła sklepik), jak również miednicy, walającej się wśród sterty odpadków i starych gazet w jego ojczystym języku i bezużytecznej bielizny. Sprawiało to wrażenie, iż wszystkie te rzeczy moja macocha uważała za zarażone tym, co ona uznała za zły urok, diabelskie moce.
Na zamknięty pokoik musiałam zwrócić uwagę w październiku lub listopadzie (trzy lata po tym, jak on i Meme opuścili nasz dom), z początkiem następnego roku zaczęłam bowiem marzyć o umieszczeniu w tym pokoju Martina. Pragnęłam tam zamieszkać po ślubie; co chwila o tym napomykałam, w rozmowie z macochą zaczęłam nawet sugerować, że najwyższy czas zdjąć kłódkę i znieść tę niedopuszczalną kwarantannę, narzuconą jednemu z najintymniejszych i najmilszych miejsc w domu. Ale nim zaczęłyśmy szyć moją ślubną suknię, nikt nie mówił ze mną wprost o doktorze, a jeszcze mniej o pokoiku, który nadal pozostał jakby jego własnością, częścią jego osobowości, która nie może zerwać więzów z naszym domem, póki żyć w nim będzie ktoś, kto mógłby go pamiętać.
Miałam wyjść za mąż przed upływem roku. Nie wiem, czy to okoliczności, w jakich minęło moje dzieciństwo i młodość, wpłynęły na to, że w owym czasie niejasno odbierałam znaczenie wielu faktów i rzeczy. W każdym razie na pewno w tych miesiącach przygotowań do mojego ślubu nie znałam jeszcze wielu sekretów. Na rok przed ślubem z Martinem widziałam go poprzez mgiełkę nierzeczywistości. Być może właśnie dlatego tak bardzo pragnęłam mieć go blisko siebie, w pokoiku: żeby przekonać się, że chodzi o konkretnego mężczyznę, a nie narzeczonego znanego ze snu. Nie czułam się jednak na siłach, by porozmawiać z macochą o moich planach. Najprościej było powiedzieć: “Zdejmę kłódkę. Stół przesunę pod okno, a łóżko pod przeciwległą ścianę. Postawię doniczkę z goździkami na konsolecie, a nad drzwiami powieszę gałązkę aloesu”. Ale do mojego tchórzostwa, do całkowitego braku zdecydowania dochodziła jeszcze mglista nierealność mojego narzeczonego. Jawił mi się jako niejasna, nieuchwytna postać, której jedynymi konkretnymi elementami zdawały się być połyskliwe wąsy, głowa nieco przechylona w lewo i ta niezniszczalna marynarka, zapinana na cztery guziki.
Był w naszym domu pod koniec lipca. Całymi dniami przebywał wśród nas, w gabinecie rozmawiał z moim ojcem, omawiając bez końca jakąś tajemniczą sprawę, o której nigdy nie zdołałam dowiedzieć się czegoś konkretnego. Po południu Martin i ja szliśmy z macochą na plantacje. Gdy wracając patrzyłam na niego w fiołkowym świetle zmierzchu, kiedy ocierając się niemal o moje ramię był najbliżej mnie, wówczas wydawał się najmniej konkretny i rzeczywisty. Wiedziałam, że nigdy nie będę potrafiła dostrzec w nim istoty z krwi i kości, ani znaleźć oparcia na tyle mocnego, bym na jego wspomnienie poczuła przypływ odwagi i siły, w chwili gdy miałabym powiedzieć: “Przyszykuję pokój dla Martina”.
Nawet myśl, że mam wyjść za niego, wydawała mi się na rok przed ślubem nieprawdopodobna. Poznałam go w lutym, gdy czuwałyśmy przy zwłokach dziecka Paloquemada. Śpiewałyśmy i wybijałyśmy klaskaniem rytm, usiłując, na ile się da, wykorzystać tę jedyną rozrywkę, na jaką nam pozwalano. W Macondo było kino, tańce przy gramofonie i wiele lokali, ale mój ojciec i macocha stanowczo sprzeciwiali się, by dziewczęta w moim wieku brały udział w tego typu rozrywkach. “To zabawy dla tej całej szarańczy” - mówili.
W lutym w południe było gorąco. Moja macocha i ja siadałyśmy na werandzie szyjąc bieliznę, a ojciec ucinał sobie drzemkę. Szyłyśmy, póki nie przeszedł, człapiąc chodakami, by zmoczyć głowę nad miednicą. Ale nocą było chłodno i ciemno, a w całym miasteczku słychać było głosy kobiet, które śpiewały przy trumnach dzieci.