- Palemka wielkanocna!
Określenie było bezbłędne. Równiutko chuda facetka, na kilometrowych obcasach sięgająca wzrostem Dorotce, rozkwitała od bioder w górę całą warstwą kolorowego futerka i piórek. Spod ukwieconego kapelusika wyzierała różana twarzyczka. Nic z tego nie powiewało, wszystko trzymało się jak przylepione i rzeczywiście przypominało dobrze zrobioną palmę wielkanocną.
Dorotka podeszła nieśmiało.
- Przepraszam, pani Parker...?
- Ach, moje dziecko, wnusiu droga! - wykrzyknęła na to palemka. - To ty? Córka mojej Krysieńki! Jaka podobna jesteś, jąkam ja szczęśliwa, jaka podróż okropna, a to któż? Twój narzeczony? Jaki ładny chłopiec! Ach, jakie piękne kwiaty, róże, polskie róże...! Ach, zróbcież coś, moje dzieci, ja nie wiem, jak tu się wysiada, zabierzcie mnie stąd!
Dorotka pobłogosławiła pomysł zatrzymania taksówki razem z kierowcą. Sama w żadnym wypadku nie dałaby sobie rady, bo chrzestna babcia uczepiła się jej ramienia, przejeżdżając bukietem po twarzy i wykluczając zajęcie się bagażami. Ktoś wpadł na jedną walizę na kółkach, która odjechała z impetem aż na środek sali. Chrzestna babcia, drobiąc wytwornie na swoich obcasach, najwyraźniej w świecie spętana w kolanach niczym prawdziwa łodyga palemki, usiłowała czym prędzej opuścić port lotniczy. Kierowała się ku przylotom krajowym, co z pewnością nie miało żadnego sensu, ale było nie do opanowania. Ramię Dorotki znajdowało się w kleszczach, w obcęgach kowalskich, a chrzestna babcia prezentowała siły nadludzkie, niewspółmierne do wieku. Gęba jej się przy tym nie zamykała, nie dopuszczając do głosu nikogo.
- Cicho, spoko, bierz ją, załatwię resztę - syknął Jacek, ogarnięty litością. - Byle gdzie na zewnątrz, ja tu podjadę...
Dorotce, poza pierwszym zdaniem, nie udało się jeszcze powiedzieć ani słowa. Poddała się żywiołom, wyprowadziła chrzestną babcię tam, gdzie się babcia pchała.
- I po cóż my tu stoimy, drogie dziecko? Gdzie samochód? Na cóż czekamy? Tu nie ma gdzie usiąść, czy to wyjście dla tubylców? Po cóż ty mnie tu przyprowadziłaś? Czy wy mnie nie chcecie widzieć? A siostry Krysieńki, wszak jeszcze żyją, gdzież one? Jedźmyż do nich, drogie dziecko, zaraz, a gdzież moje rzeczy, gdzie ten twój narzeczony, czy on sobie poszedł i tak cię zostawił...?
Dorotka odpowiedziała, że narzeczony zaraz podjedzie, bagaże zabrał, załaduje, pojadą do sióstr Krysieńki, usiłowała nawet napomknąć coś o hotelu, ale chrzestna babcia nie słuchała tego wcale. Nagle zaczęło się jej podobać ojczyste powietrze, zapragnęła widoku Warszawy, podobno tak niezmiernie zmienionej, poczuła się głodna, polską potrawę by zjadła, taką, na przykład, parzybrodę, czy tu się często gotuje parzybrodę? Albo kołduny, to do flaków, nigdzie na świecie nie robią prawdziwych kołdunów...
Nie mając najmniejszego pojęcia, co to jest parzybroda, niepewna także prawdziwych kołdunów, co do których mętnie majaczyło się jej coś o łoju wołowym, Dorotka poczuła się ogłuszona doszczętnie. Czy chrzestna babcia zawsze tak, czy tylko chwilowo, pod wrażeniem podróżniczych emocji...? Jezus Mario, niech ten Jacek wreszcie podjedzie!
Jacek podjechał, wyskoczył, otworzył drzwiczki i wepchnął chrzestną babcię do środka. Wypuszczona z kleszczy i uwolniona od zasłaniającego jej widok kwiecia, Dorotka wsiadła sama niemal równocześnie.
Widać już było, że hotel odpada i należy jechać do domu. Dorotka pożałowała nagle swojej dotychczasowej tajemniczości, trzeba było jednak, bodaj w ostatniej chwili, podać ciotkom termin przylotu chrzestnej babci. Czekałyby na nią, jakoś tam przygotowane, wulkan energii rozdzieliłby się na kilka części i trochę może złagodniał, a tak w ogóle nie jest pewne, czy któraś będzie w domu. No, może Felicja, bo Marcinek robi półkę...
- Dokąd? - mruknął Jacek, niepotrzebnie zniżając głos, bo chrzestna babcia nie ustawała w wyjawianiu życzeń i poglądów. Zachwyciły ją roboty drogowe, ach, jaki tu ruch panuje, jaką pracowitość widać, jakie zmiany... - Szlag im na monogram ze zmianami, dokąd jedziemy? Pod ten barek na Gołkowskiej?
- Nie, do domu, kawałek dalej, na Jodłową - odparła pośpiesznie Dorotka. - Błagam cię, wytrzymaj...
- Nie ma sprawy. Fajna balanga...
- A czy, dziecko drogie, nikt już inny nie żyje? Taka dziewczynka była, mus malinowy na suknię mi wylała, jakże jej... Felicja! Siostrzyczki miała Krysieńka, to wiem, Antoś mi mówił, wszystkiego się dowiedział, Antoś Wojciechowski, gdzież my jesteśmy, czy to ciągle Warszawa? Jakież to duże miasto urosło! Ale to nie śródmieście chyba? Taka aleja z drzewami do Wilanowa wiodła, na spacery się jeździło, gdzież ona się podziała? Czy my w tej stronie jesteśmy?
Nie widząc sensu w wydawaniu z siebie jakichkolwiek dźwięków, Dorotka grzecznie kiwała głową, co chrzestna babcia wydawała się dostrzegać. Jacek nad kierownicą chichotał dyskretnie, najwidoczniej popadając w humor coraz bardziej szampański. Korków jakoś nie było, rychło zatrzymali się przed domem.
- To wasz domeczek taki...? - zdążyła jeszcze powiedzieć chrzestna babcia i nagle zamilkła.
Ogłupiona nieco tym wszystkim Dorotka wysiadła, Jacek również, wspólnymi siłami wywlekli milczącą chrzestną babcię z samochodu. Troskliwie powiedli ją po krótkim chodniczku.