Każdy jest innym i nikt sobą samym.


Jednakowoż nie łammy się. Cała Polska jeszcze przed namy. Na każdem etapie
jak nie żona z trojgiem dzieci i teściamy, to narzeczona jakiegoś naszego chłopaka
figuruje na trybunie. Warto troszkie przydusić pedałów, puścić w ruch smykałkie,
nie liczyć na oszczędności Ryśka.
No i pamiętać trzeba, że przy telewizorze ja z Gienią i szwagrem dzień w dzień
się mordujem.
A takich telewizorów jest już u nasz podobnież milion.
Zmiatali, aż się dymiło
Stałem w Alejach Jerozolimskich przed budującym się Dworcem Centralnym.
Ze zwałów żelastwa, drewnianych belek, bloków kamienia, morza cementu, wy-
strzelały w górę łuki, na których oprze się tak zwane pięknie „zadaszenie” przy-
szłej hali dworcowej. Patrzyłem i. . . .
— No co, patrzem i oczom nie wierzem, żeby z tej kupy szmelcu w niedługim
czasie miała powstać najmodniejsza w Europie stacja kolejowa z przybudówka-
my?!
Jako tak zwany lejek, czyli facet niefachowy, możesz pan nie dowierzać, czy
zdążem na termin. Ale z drugiej znowuż strony, jeżeli sobie przypomniemy, jak
było z MDM-em, Mariensztatem, Trasą W-Z czy Łazienkowską, możem być spo-
kojne, że wszystko będzie na czas, a może nawet przedtem.
Obejrzałem się, za mną stali panowie: Walery Wątróbka i jego szwagier, tak
zwany Piekutoszczak. Pan Walery właśnie wygłosił to optymistyczne przemówie-
nie, którego treść pokrywała się całkowicie z moimi myślami.
— I patrz pan — ciągnął pan Walery po uroczystym przywitaniu się. — Gdzie
był dworzec — będzie dworzec. Ja jeszcze pamiętam, jak tu była stacja kolei War-
szawsko-Wiedeńskiej. Długi budynek, z wieżyczkamy na dwóch końcach. A na-
przeciwko, na rogu Marszałkowskiej, bar „ Żywiec” się znajdował, w którem an-
gielka jasnego piwa z wianuszkiem kosztowała 20 groszy na stojąco, przy stoliku
25.
— A bar „Pod Setką” tu obok, to zły był? — wtrącił na to szwagier Piekutosz-
czak. — Daj nam Boże dzisiaj takie flaki.
— Daj spokój, Oleś, nie wzruszaj mnie, bo jestem na czczo. Flaki masz we
„Flisie”, nie co dzień może, ale się zdarzają. Tu jest mowa o historycznych bu-
denkach kolejowych.
Na krótko przed wojną fondnęła sobie Warszawa prima nowy dworzec w tem
samem miejscu co ten. Ale niedługo się niem cieszyliśmy — podziemne szkopy,
czyli tak zwana piąta kolumna szpiegowska podpaliła go nam, ale się ugasiło.
Po raz drugi te same faszyści, tylko już jawne, sfajczyli go nam całkowicie,
przed opuszczeniem Warszawy, 30 lat temu nazad.
297
Ale w tak zwanem międzyczasie korzystali z niego łachudry, prowadząc na
niem między innemi bufet nur fir dojcze.
W tem bufecie szkopy masowo się futrowali. Zawsze tam było pełno wojska,
żandarmów, giestapowców.
Totyż nasze bojowcy rzucili tam jednego dnia pigułę, która ich poważnie wy-
kończyła, a te, co zostali przy życiu, wyskakiwali z dworca jak polne koniki. My
ze szwagrem bylibyśmy wsiąkli wtenczas jak boże krówki, bo jak raz przecho-
dziliśmy koło dworca. Jak usłyszeliśmy huk i strzelaninę i zobaczyliśmy tych
zmiatających szkopów, dawaj wyrywać razem z niemy. A taką mieli cykorie, że
rzucali na ulicy walizki, plecaki i różne inne majdany. Szwagier nie wytrzymał
nerwowo i podniósł jedne walizkie.
„Rzuć to, Oleś — krzyczę do niego — może tam jest spluwa i dostaniesz za
to w czapę”.
„Tam jest z pewnością wałówka, szkopy masowo wywożą ją z Warszawy” —
odpowiedział mnie szwagier i zmiataliśmy dalej. Oparliśmy się dopieru u mnie na
Szmulkach.
— I co, miałem racje?
— Faktycznie miał szwagier racje. W walizce był wędzony boczek, dwie oseł-
ki masła, kiełbasa krakowska i ze dwie kopy jajek, częściowo w charakterze ja-
jecznicy.