Każdy jest innym i nikt sobą samym.


– Ale tamci są w rozsypce i ogłupiali – podsunął cicho Rockbottom.
– Ogłupiali są zawsze – powiedział krasnoludzki wódz. – Chcą nas tylko odciągnąć od przygotowań, a one nie mogą czekać, gdy my będziemy ścigać jakąś bandę wokół gór. Ściągamy chłopaków i wracamy do pracy. To tylko potyczka. Największa bitwa dopiero przed nami.
Banak obejrzał się przez ramię na klif, mając nadzieję, że inżynierowie nie spowolnili pracy przy drabinkach sznurowych prowadzących na dno Doliny Strażnika.
– Tylko potyczka – powtarzał, gdy walka już wygasła, a wielu krasnoludów zaczęło wracać na pozycje.
Widział martwych i zabitych, leżących wśród zakrwawionych kamieni.
Pomyślał o kościach, których wkrótce będzie tu równie dużo, jak kamieni.
4 SELEKCJA 
Zdawało się, że droga zawsze prowadziła go do tego miejsca. Dla Drizzta ruiny Płycizn były inspiracją, ogniskiem, dzięki któremu Łowca wypełniał jego duszę pragnieniem polowania. Chodził wokół zniszczonej wieży i zrujnowanych murów, lecz rzadko zachodził do południowej części miasta. Minęło kilka dni, nim zdołał przejść obok przewróconego posągu obrzydliwego orczego bóstwa. Tak jak się obawiał, nie znalazł żadnego śladu, by ktoś ocalał.
Szybko zaczął odwiedzać to miejsce w całkiem innym celu. Za każdym razem miał nadzieję, że natknie się na jakieś orki, szukające łupu.
Pomyślał, że mordowanie orków w cieniu zniszczonych Płycizn będzie czymś słusznym.
Myślał, że tym razem wreszcie mu się udało. Stojąca obok niego Guenhwyvar była wyraźnie zdenerwowana – najwyraźniej w okolicy były jakieś potwory. Przechodząc po półce skalnej na północ od miasta – tej samej, z której giganci bombardowali Płyciznę przed głównym atakiem orków – Drizzt zauważył poruszenie wśród ruin.
Jednak gdy przyjrzał im się dokładniej, zrozumiał, że dziś nie stoczy żadnej walki. W Płyciznach rzeczywiście były orki, tysiące orków – kilka plemion rozłożyło się obozem wokół szczątków drewnianego posągu za ruinami południowego muru.
Guenhwyvar stuliła uszy i zawarczała gardłowo.
Na twarzy mrocznego elfa pojawił się uśmiech – pierwszy uśmiech od bardzo drugiego czasu.
– Wiem, Guen – powiedział, drapiąc kota za uchem. – Cierpliwości. Jeszcze przyjdzie nasz czas.
Guenhwyvar spojrzała na niego i zmrużyła oczy, po czym przechyliła głowę tak, by mógł podrapać ją po ulubionym miejscu na karku. Warkot ucichł.
Uśmiech Drizzta nie znikał. Dalej drapał kota, lecz nie odrywał wzroku od ruin Płycizn i orczych hord. Wciąż przewijał swoje wspomnienia, tak bardzo żywe; nie mógł pozwolić sobie na zapomnienie.
Bruenor chwiejący się między ruinami wieży. Giganci ciskający głazy na jego przyjaciół. Orki zalewające miasto. Nikt z nich się o to nie prosił. Nikt z nich na to nie zasłużył.
Lecz Drizzt wiedział, że jeszcze im odpłaci.
Z nawiązką.
 
* * *
 
– Król Obould wie o tej parodii? – spytał Arganth Snarrl, szaman plemienia, od którego pochodziło jego nazwisko. Miał obłąkane spojrzenie, a w jaskrawym przybraniu głowy i z sięgającym poniżej pasa naszyjnikiem różnych zębów, był jednym z najbardziej wyróżniających się i kolorowych szamanów spośród dwunastu zgromadzonych wokół posągu Gruumsha. Jego piskliwy, niemal ptasi głos na pewno był najbardziej donośny.
– Czy on pojmuje? Pojmuje? Pojmuje? – pytał szaman, przeskakując od jednego kolegi do drugiego. – Nie sądzę! Nie, nie, bo nawet jeśli tak jest, to nie traktuje tego... tego... tego... bluźnierstwa we właściwy sposób! To ważniejsze od wszystkich podbojów!
– O ile nie dokonuje ich w imię Gruumsha – zauważyła Achtel Gnarlfingers, a Arganth zatrzymał się jak wryty.
Strój Achtel nie był tak obszerny i zwracający uwagę jak Argantha, lecz niemal równie kolorowy: czerwony płaszcz podróżny z kapturem, jaskrawożółta szarfa przewieszona przez ramię i opasująca biodro.
Nosiła zwieńczone czaszką berło, które, jak słyszał Arganth, zaczarowano tak, by mogło posłużyć jako potężna broń. Co więcej, kapłanka o skłębionych, brązowych włosach znaczyła wiele również dlatego, że reprezentowała największe z tuzina obecnych tu plemion; wokół obozowało sześciuset jej wojowników.
Kolorowy kapłan patrzył na nią szeroko otwartymi oczami, a ona nie uciekła przed jego spojrzeniem.
– Co Obould czyni – powiedział z naciskiem Arganth.
– Idziemy dla chwały Gruumsha – zgodził się inny szaman. – Jednooki chce, byśmy pokonali krasnoludy!