Każdy jest innym i nikt sobą samym.

Przyjechał stróż prawa i nie mogło wyniknąć z tego nic dobrego.
Dziadek wyszedł na werandę. Słyszeliśmy każde słowo.
- Dzień dobry, Eli.
- Witaj, Stick. Co cię tu sprowadza?
- Pewnie już słyszałeś, że Jerry Sisco nie żyje.
- Ano słyszałem - odrzekł dziadek bez cienia smutku w głosie.
- Muszę pogadać z jednym z twoich ludzi.
- To była zwykła bójka, Stick. Głupia sobotnia bijatyka, Siscowie prowokują je od lat. Nigdy im nie przeszkadzałeś. Trafiła kosa na kamień, i tyle.
- Śledztwo to śledztwo, Eli.
- Będziesz musiał zaczekać, aż zjemy lunch. Dopiero co siedliśmy. Niektórzy z nas chodzą do kościoła.
Kiedy dziadzio to powiedział, mama aż się skrzywiła. Babcia powoli pokręciła głową.
- Miałem służbę - wyjaśnił Stick.
Krążyły plotki, że raz na cztery lata, kiedy nadchodziły wybory, Stick godził się z Duchem Świętym. Później, a więc przez trzy i pół roku, nie odczuwał najmniejszej potrzeby chodzenia do kościoła. A jeśli nie chodziło się do kościoła, ludzie o tym wiedzieli. Przecież musieliśmy mieć się za kogo modlić.
- Możesz zaczekać na werandzie - powiedział Dziadzio i wrócił do stołu. Kiedy usiadł, ponownie zaczęliśmy jeść. W gardle wyrosła mu gula wielkości piłki baseballowej i pie­czony kurczak nie był w stanie zepchnąć jej do żołądka.
- Czy on już jadł? - spytała szeptem babcia.
Dziadek wzruszył ramionami, jakby zupełnie go to nie obchodziło. Było wpół do trzeciej. Skoro do tej pory Stick nie znalazł niczego do zjedzenia, niby dlaczego mieliśmy się tym przejmować?
Ale babcia się przejęła. Wstała i wyjęła z kredensu talerz. Nałożyła ziemniaków z sosem, krojonych pomidorów i ogór­ków, dodała dwie grubo posmarowane masłem grzanki oraz udko i pierś kurczaka. Potem napełniła wysoką szklankę mro­żoną herbatą i zaniosła to wszystko na werandę. Teraz też słyszeliśmy każde słowo.
- Masz, Stick. W tym domu nikt nie chodzi głodny.
- Dzięki, ale już jadłem.
- To zjesz jeszcze raz.
- Naprawdę nie powinienem...
Wiedzieliśmy, że do jego mięsistych nozdrzy doszedł już zapach kurczaka i grzanek.
- Dziękuję, Ruth. Jest pani bardzo uprzejma.
Nie zdziwiliśmy się, kiedy babcia wróciła do kuchni z pus­tymi rękami. Dziadek był zły, ale trzymał język za zębami. Stick przyszedł narobić nam kłopotów i odebrać pracowników, co oznaczało, że zagraża naszej bawełnie. Dlaczego mieliśmy go karmić?
Jedliśmy w milczeniu, dzięki czemu mogłem pozbierać myśli. Ponieważ nie chciałem zachowywać się podejrzanie, wpychałem kurczaka do ust i żułem najwolniej, jak umiałem.
Nie byłem pewien, gdzie leży prawda, nie potrafiłem też odróżnić dobra od zła. Siscowie tłukli jakiegoś biedaka i Hank pospieszył mu na ratunek. Ich było trzech, a on jeden. Szybko ich powstrzymał i na tym bójka powinna się była skończyć. Dlaczego chwycił tę kantówkę? Łatwo było zakładać, że wina jak zwykle leżała po stronie Sisców, ale Hank wygrał walkę na długo przed tym, nim zaczął ich maltretować.
Znowu pomyślałem o Dewaynie i o naszym tajnym pakcie. Uznałem, że najlepszą strategią będzie całkowita ignorancja i milczenie.
Stick mógł nas podsłuchać, dlatego nie odzywaliśmy się do końca lunchu. Dziadzio jadł wolniej niż zwykle, ponieważ chciał, żeby Stick siedział tam, czekał i kipiał gniewem, w koń­cu się wściekł i pojechał do domu. Osobiście wątpiłem, czy szeryf się tym przejmuje. Niemal słyszałem, jak wylizuje talerz.
Tata jadł, patrząc w stół i błądząc myślami daleko stąd, pewnie po Korei. Mama i babcia sprawiały wrażenie bardzo zasmuconych, co po słownej chłoście brata Akersa nie należało do rzeczy niezwykłych. Między innymi właśnie dlatego zawsze próbowałem usnąć podczas jego kazania.
Kobiety miały dla Jerry’ego znaczniej więcej współczucia niż mężczyźni. W miarę upływu czasu jego śmierć coraz bardziej je przygnębiała. Jego złośliwość oraz inne złe cechy powoli szły w zapomnienie. Ostatecznie był miejscowym chłopakiem, kimś, kogo znaliśmy - nie szkodzi, że tylko prze­lotnie - i spotkał go taki straszny koniec.
Tymczasem jego zabójca mieszkał na naszym podwórzu.
Dobiegł nas jakiś hałas. Znad rzeki wrócili Spruillowie.
 
Przesłuchanie odbyło się pod najwyższym dębem, w połowie drogi między werandą i ich obozowiskiem. Jako pierwsi poszli tam mężczyźni, dziadek i tata przeciągając się i głaszcząc po brzuchu, Stick robiąc wrażenie człowieka dobrze utuczonego. Gdyby nie mocno przyszyte guziki, jego brzuszysko wyskoczyłoby spod napiętej brązowej koszuli, dlatego było oczywis­te, że Stick nie tyra przy bawełnie. Dziadek mówił, że jest piekielnie leniwy i większość czasu przesypia w radiowozie pod drzewem przy budce z hot dogami na skraju miasta.
Z przeciwnej strony podwórza nadciągali wszyscy Spruillowie. Na ich czele szedł pan Spruill, a pochód zamykał Trot, który jak zwykle powłóczył nogami, pochylając się i chwiejąc. Ja szedłem za babcią i mamą. Cały czas ostrożnie zza nich wyglądałem i trzymałem się na uboczu. Brakowało tylko Meksykanów.