Odtworzyłem go do tego miejsca, tak samo jak wszystkie inne notatki.
Mój przyjaciel cieszył się na wspólne zabawy, mile spędzony czas, a stało się zupełnie inaczej. Nie wiem, co robić. Rana jest głęboka. Nie chce się goić, nawet po wylizaniu. Kamyk nie je. Chłonie za to wodę jak wyschnięty piasek. Ma wysok ˛
a
gor ˛
aczkę i już mnie nawet nie poznaje. Jego talent, pozbawiony kontroli, szaleje, tworz ˛
ac okropne, pomieszane koszmary. Liska boi się ich straszliwie.
Ja boję się jeszcze bardziej. Czuję się całkiem bezradny. Kamyk kaszle, wy-cieram mu krew z ust i to jest wszystko, co mogę zrobić. Kamyk jeszcze oddycha, jeszcze walczy, ale lękam się, że to już niedługo. Niecierpliwie czekam na powrót rodziców. Potem będę chyba musiał dostarczyć to wszystko Płowemu. Wiem, że Kamyk chciałby tego.
* * *
Nie sprawdziły się łzawe przepowiednie Pożeracza Chmur. Żyję, choć na-
prawdę niewiele brakowało. Stałem już przed Bramą Istnień, a Pani Strzał uchy-lała drzwi i kiwała zachęcająco.
Długo chorowałem. Po raz pierwszy od trzech tygodni jestem w stanie utrzy-
mać pióro w ręku, lecz męczę się szybko i znaki zaczynają wpadać na siebie. Po-staram się jednak po trochu spisać ostatnie zdarzenia. Z pewnością warto umieścić w diariuszu dramatyczne przygody, podczas których Krąg omal nie stracił dobrze zapowiadającego się Tkacza Iluzji. Naiwnością byłoby sądzić, że tatuaż Kręgu chroni od wszelkich niebezpieczeństw. Dalekie Południe to jednak nie Lengorchia, choć mapy twierdzą inaczej.
89
* * *
Od odlotu Pazura i Łagodnej minęło parę dni. Obawialiśmy się kłopotów ze
strony Szaleńca, ale starego jakby nie było. Nawet nie widzieliśmy, by latał nad swoim terenem.
Zajmowaliśmy się na zmianę Liska. Była dość grzeczna. Zwłaszcza, gdy po-
lecenia poparło się lekkim klapsem.
Akurat nadeszła kolej Pożeracza Chmur, by opiekować się małą. Opowiadać
jej bajeczki, pilnować, by nie próbowała zjeść śmierdzącego żuka lub nie wla-zła do otwartego morza. Opuściłem smocze rodzeństwo, by przez najbliższe parę godzin oddać się penetrowaniu lasu. Kolekcja owadów, przeznaczona dla ojca,
wyglądała już całkiem okazale, ale miałem nadzieję jeszcze ją powiększyć. Marzyłem zwłaszcza o schwytaniu ogromnego, błękitnoczarnego motyla. Raz tyl-
ko widziałem go przelotnie — metalicznie lśniący, trzepocący kształt, unoszący się wysoko, poza zasięgiem rąk. Poszczęściło mi się tym razem. Wpierw znalazłem parę do chrząszcza-jednorożca. Potem uzupełniłem zbiór tutejszym gatun-
kiem modliszki. Wreszcie zobaczyłem z dawna pożądany owadzi klejnot. Sie-
dział wśród kolczastych pędów, pewny swego bezpieczeństwa, z wolna składając i rozkładając piękne skrzydła. Na szczęście zaopatrzyłem się w bluzę z długimi rękawami, wysokie buty i niewiele robiłem sobie z cierni. Wystarczyła niezawod-na iluzja „niewidzialność”, a już po chwili mogłem nakryć zdobycz kawałkiem
jedwabiu. Motyl był tak piękny, że żal go było zabijać. Ale czyż nie jest się twardym mężczyzną? Cieszyłem się przez kilka minut urodą motylego olbrzyma. Jego skrzydła odbijały światło, jak posypane sproszkowanym srebrem. Był tak wielki, że ledwo mieścił się w skórzanym pudełku na okazy.
Postanowiłem wrócić na plażę. Wybierałem drogę tak, by wyjść wprost na
miejsce umówione z Pożeraczem Chmur. Cieszyłem się, że będę mógł pokazać
trofeum przyjacielowi, który to doceni. Lub będzie bardzo dobrze udawał.
Gdyby nie moja ułomność, usłyszałbym obce głosy. Zostałbym ostrzeżony.
A tak, kompletnym zaskoczeniem był dla mnie widok grupy nieznajomych. Wy-
szedłem z zarośli prawie prosto na nich. Przez chwilę trwającą nie dłużej niż dwa uderzenia serca, patrzyliśmy na siebie. Obie strony równie zdumione. Nie zdąży-
łem policzyć obcych ludzi, ani przyjrzeć się im dokładnie. Oko uchwyciło tylko ogólny obraz — więcej niż dziesięciu, niechlujni, niedbale ubrani, od pierwszego spojrzenia odstręczający nieuchwytnym wrażeniem wulgarności i barbarzyństwa.
Lecz nie to było najgorsze. Jeden z nich miał Liskę. Trzymał ją za ogon, zupełnie jakby była upolowanym zwierzakiem. Przedmiotem, który nic nie czuje, nie cierpi. Mała wiła się w powietrzu, machając łapami i usiłując sięgnąć zębami dręczą-
cej ją ręki. Miałem w ręku ciężki nóż, którym torowałem sobie drogę w puszczy.
90
Gniew narodził się we mnie w ciągu sekundy, wzniósł się i wybuchnął, przesłaniając oczy krwawą mgiełką. Rzuciłem się naprzód, waląc ramieniem najbliżej
stojącego przybysza. Następny był dręczyciel Liski. Uderzyłem go w twarz rę-
kojeścią, jednocześnie chwytając Liskę. Oszalała z przerażenia, drapała na oślep.
Ktoś zagrodził mi drogę, zamachnąłem się, czując, jak ostrze zagłębia się w ciele.