Każdy jest innym i nikt sobą samym.


- Paine miał rację?
- Tak.
- Ale teraz nie żyje.
Anne ugryzła się w język. Wschodzące słońce rzucało błękitny blask na samochód, Youngmana i na nią. Ona i Youngman mówili innymi językami.
- Nie rozmiem - powiedziała.
- Trudno. Chcę tylko, żebyś mi zaufała.
- Ale jak mogę ci zaufać, jeżeli nie wiem, co chcesz zrobić?
- To właśnie jest zaufanie. Zaufanie jest czymś nienaukowym i niebiałym. Czy nie sądzisz, że najwyższy czas, żebyśmy się przekonali, czy to potrafisz?
- Świetnie - zgodziła się. - To jest nie fair. Przecież nie zostaniemy razem, jeżeli powiem „nie". To jest nie fair, bo cię kocham.
- Bywa tak, że miłość nie wystarcza.
Anne odeszła, żeby na niego nie patrzeć. Zdecydował, że daje jej pięć minut do namysłu. Powróciła już po jednej.
- Mówię „tak" - powiedziała. - W tej chwili, po tym pytaniu, nie tylko cię nie kochani, ale wręcz nienawidzę. Pomimo to pójdę z tobą. Nie pozwolę, żebyś poszedł sam.
Youngman wiedział, że nie było to zaufanie. Ale zawsze coś, na początek.
Drogę zbudowano dla meksykańskich wozów, a nie dla rovera. Co prawda Youngman spuścił powietrze z opon i dzięki temu obniżył pojazd o kilka centymetrów, ale stracili całe godziny rozbijając szpadlem bariery i niskie mostki z piaskowca. Było mu obojętne, jak wolno posuwali się naprzód; skoro Anne zdecydowała się mu towarzyszyć, to musiał zabrać ze sobą schron, jakim był samochód.
Minęło południe, gdy prawie wykończeni dotarli do końca drogi.
- Co to jest? - Anne zaciągnęła hamulec ręczny.
- Kopalnia.
- Nigdy nie słyszałam o żadnej kopalni w tej okolicy.
- Cóż, od pewnego czasu jest nieczynna. - Domyślił się następnego pytania. - Od jakichś dwustu lat.
Gdy wysiedli z rovera, Anne zaczęła nawoływać Paine'a, ale Youngman sprzeciwił się.
- Znajdziemy go - powiedział.
Przy wejściu do kopalni leżało stare, drewniane koło. Nie było śladu Paine'a, ale grunt był za twardy, żeby można było odczytać ślady. Annę z lękiem przyjrzała się skałom napierającym na wąską dróżkę. Z wierzchołków spoglądały na nich jęzory lawy.
- Kopalnia i droga, o których wiedzą tylko Hopi? Co to za tajemnica? - zapytała. - Skąd wiesz, że tam są nietoperze?
- Mogę się mylić. Poczekasz tutaj?
- Idziemy razem - zdecydowała i ruszyła za nim.
Kiedy weszli do kopalni, tuż nad głową załopotały skrzydła. Youngman zdusił ręką krzyk Anne i oboje spojrzeli na parę odlatujących kruków.
- Nic ci nie jest?
- Jestem trochę zdenerwowana.
Youngman zabrał jej latarkę.
- Zostań tutaj - polecił.
Dalej poszedł sam.
Było zimno jak w grobie, ale dość wygodnie. Dokładnie tak, jak to tyle razy opisywał Abner. Wilgotne ściany, wzdłuż których kastylijscy księża pędzili biczami swoich niewolników-Hopi do pracy. Rzędy przeładowanych powozów. W miarę jak Youngman zagłębiał się w sztolnię, gasł odgłos jego kroków, tłumiony przez wilgotne, spocone ściany. Wejście i Anne rozmyły się w niewyraźne plamy. Youngman poświecił latarką, szukając Paine'a. Nic.
Kiedy doszedł do końca korytarza, poczuł smród amoniaku. Zgasiwszy światło, dostrzegł blady poblask na ścianie. Ściana zrobiona była z butwiejącej, dziurawej derki. Youngman zajrzał przez szparę, po czym rozerwał derkę i wszedł do środka.
Ujrzał olbrzymią grotę rozjaśnioną promieniami padającymi przez dziurę w sklepieniu. Musiał wyciągnąć głowę, żeby objąć wzrokiem cały sufit. Wszędzie, gdziekolwiek spojrzał, widział nietoperze. Wydawało się, że wiszą warstwami, a gdy jeden z nich się poruszył, to falowały wszystkie inne, tak że całą kolonią bezustannie wstrząsały drobne dreszcze. Na podłodze widać było ciemną kałużę uryny i odchodów. A dalej stało pueblo. A obok kałuży - człowiek ściskający czerwony kanister. Youngman wychynął z korytarza dziesięć minut później, ciągnąc sznur. Na końcu sznura, nadal zwarty z kanistrem, leżał Paine. Czerwona czupryna Paine'a z lekka przekrzywiła się na bok, równo odcięta nad czołem. Na ubraniu widniały ciemne pasma odchodów. W świetle dziennym sprawiał dziwne wrażenie, jak fragment czyjegoś koszmaru. Groteskowy i cuchnący amoniakiem.
Youngman odciął sznur i złożył zmarłego obok drewnianego koła. Dopiero wtedy odważył się spojrzeć na Anne.
- One tam są. - Patrzyła na kopalnię.
- Tak. Są tam.
Zobaczył, jak Anne rozsypuje się na kawałki, a potem znów bierze się w garść. Trupia bladość na twarzy ustąpiła łzom gniewu.
- Jak to się stało?
- Nad jaskinią jest otwór. Wpadł do środka, chciał schwycić sznur i się zaplątał. - Youngman podniósł przetartą końcówkę sznura. - Być może sznur pękł, zanim nietoperze powróciły do jaskini. Być może nic nie czuł.
Youngman w to wątpił. Porządny sznur nie przerywał się w ten sposób. Chyba że coś się szarpało i kręciło przez długi czas na drugim końcu.
- Kanister. - Nie zdążył go użyć. Anne otarła oczy. - To cyjanowodór. Teraz nasza kolej. Youngman, musimy dokończyć to, co on zaczął.
- Nie.
- Jak to? - Anne poprawiła kanister. - Nauczył nas tego. Twierdził, że nie można się pomylić.
- Anne...
- Zrobimy tak, jak chciał. Nastaw regulator. To łatwe.
- Anne... - Ukląkł przy zbiorniku, a potem poruszył regulatorem, który okręcił się wokół własnej osi. - Zepsuty. Pękł przy upadku.
- No to co zrobimy? Jaki masz teraz pomysł?! Czy masz coś ze sobą?
- Nic. Wszystko, co potrzebne, jest na miejscu.
Odprowadzony jej wściekłym spojrzeniem, poszedł do samochodu po koc, na którym położył Paine'a. Smród amoniaku bił nie tylko od zmarłego, ale i z jaskini.
- Widziałeś nietoperze? - Anne starała się opanować.
- Są w wielkiej jaskini, na końcu sztolni. - Youngman skinął na ciało Paine'a. - Miał ze sobą o wiele więcej sprzętu niż ten kanister. Wydaje mi się, że wiem, co miał zamiar zrobić.
- Czy możemy im dać radę?
- Możemy je pozabijać, jeżeli o to ci chodzi.
Youngman wspiął się na dach samochodu, z którego zobaczył język lawy zwisający z pobliskiego występu. Zahaczył o niego lasso.
- Zaraz wrócę! - krzyknął.