— Zachowywał się bardzo
dziwnie i widać było po nim, co się tam dzieje. Trzymam zakład osiem do sześciu, że boi się powiedzieć ci o tym wprost i będzie długo kluczył, ale sprowadzi się to, jak powiedziałeś, do odpowiedzi: nie. I co teraz? — czekał na decyzję Joego.
— Teraz wykończymy Hollisa.
— Nie wykończymy go.
— Towarzystwo. . . — przerwał. Do rozmównicy wsunął się właściciel mora-
torium. Widać było, że jest nieswój i zdenerwowany, usiłował jednak zachować
postawę twardego człowieka, który znosi swój los ze spokojem i obojętnością.
— Zrobiliśmy, co było w naszej mocy. Przy tak niskich temperaturach prze-
pływ prądu odbywa się w zasadzie bez zakłóceń: przy minus stu pięćdziesięciu
stopniach Celsjusza nie obserwuje się zauważalnej oporności. Powinniśmy otrzy-
mać wyraźny i silny sygnał, ale wzmacniacz przekazał nam tylko szum o czę-
stotliwości sześćdziesięciu herców. Proszę jednak zwrócić uwagę na to, że nie
mieliśmy żadnego wpływu na działanie urządzenia chłodniczego, w którym pan
Runciter początkowo przebywał. Proszę o tym pamiętać.
— Pamiętamy o tym — powiedział Al, sztywno podnosząc się z miejsca. —
To chyba wszystko — zwrócił się do Joego.
— Porozmawiam z Ellą — oznajmił Joe.
75
— Teraz? — spytał Al. — Poczekaj lepiej: zastanów się, co chcesz jej powiedzieć. Porozmawiaj z nią jutro. Jedź do domu i prześpij się trochę.
— Jechać do domu to znaczy jechać do Pat Conley — stwierdził Joe. —
A w moim stanie z nią też nie mam siły rozmawiać.
— Weź więc pokój w hotelu, tu w Zurychu — poradził mu Al. — Zniknij.
Ja wrócę na statek, opowiem wszystko tamtym i złożę Towarzystwu meldunek.
Możesz upoważnić mnie do tego na piśmie. — Odwrócił się w kierunku von Vo-
gelsanga. — Czy może pan dać nam papier i pióro?
— Wiesz, z kim mam ochotę porozmawiać? — spytał Joe, gdy właściciel mo-
ratorium oddalił się w poszukiwaniu przyborów do pisania. — Z Wendy Wright.
Ona będzie wiedziała, co należy zrobić. Liczę się z jej zdaniem. Ciekaw jestem dlaczego, przecież prawie jej nie znam. — Zauważył, że rozmównice wypełnia
subtelna, cicha melodia. Słychać ją było przez cały czas. Ta sama, co na pokładzie helikoptera. — Dies irae, dies illa — śpiewał posępnie chór. — Solvet saeclum in favilla, teste David cum Sybilla 1. — Requiem Verdiego — uświadomił sobie.
Zapewne von Vogelsang, przychodząc o dziewiątej do pracy, osobiście włączał
muzykę.
— Gdy będziesz już miał pokój w hotelu — mówił Al — prawdopodobnie
uda mi się namówić Wendy Wright, żeby cię tam odwiedziła.
— To byłoby niemoralne — stwierdził Joe.
— Co? — Al spojrzał na niego ze zdumieniem. — W takiej chwili? Kiedy
z całej organizacji nie pozostaną nawet wspomnienia, jeżeli ty nie pozbierasz się do kupy? Wszystko, co pomoże ci funkcjonować, jest pożądane, a nawet konieczne. Idź do wideofonu, porozum się z hotelem, potem wróć tu, podaj mi nazwę
hotelu i. . .
— Wszystkie nasze pieniądze są bez wartości — powiedział Joe. — Nie mo-
gę posługiwać się wideofonem, chyba że znajdę numizmatyka, który się ze mną
zamieni, dając mi jeszcze jedną szwajcarską dzisięciofrankówkę, znajdującą się aktualnie w obiegu.
— O rany! — powiedział Al, wzdychając głośno i potrząsając głową.
— Czy to moja wina? — spytał ze złością Joe. — Czy to ja sprawiłem, że ta
dwudziestopięciocentówka od ciebie zestarzała się?
— W jakiś tam dziwny sposób — powiedział Al — to istotnie twoja wina. Ale
nie wiem, dlaczego. Może kiedyś na to wpadnę. Okay, pójdziemy razem na pokład
naszego statku. Możesz zabrać stamtąd Wendy Wright i wziąć ją do hotelu.
— Quantus tremor est futurus — śpiewał chór. — Quando iudex est venturus, cuncta stricte discussurus 2.
1 Dies irae. . . (łac.) — Dzień to pomsty, z której chwil ˛
a świat pożary w popiół spyl ˛
a: świadkiem
Dawid ze Sybill ˛
a. Ten i następne cytaty z hymnu Dies irae Tomasza z Celano, franciszkanina (1260
rok). Tekst polski wg Mszału rzymskiego, 1931.
2 Quantus tremor. . . (łac.) — Jakże wielki strach nastanie, gdy Pan przyjdzie niespodzianie 76
— Czym zapłacę za hotel? Oni też nie przyjmą naszych pieniędzy, tak jak wideofon.
Al zaklął, wyciągnął portfel i obejrzał znajdujące się w nim banknoty.
— Te są stare, ale jeszcze w obiegu. — Przyjrzał się monetom, które miał
w kieszeni. — Te są już wycofane. — Rzucił monety na dywan, pokrywający
podłogę rozmównicy, pozbywając się ich ze wstrętem, podobnie jak poprzednio
wideofon. — Weź te pieniądze — wręczył Joemu plik banknotów. — Wystarczy
ich na spędzenie jednej doby w hotelu, a także na kolację i kilka drinków dla was obojga. Jutro wyślę z Nowego Jorku statek, który was stąd zabierze.
— Oddam ci te pieniądze — obiecał Joe. — Jako pełniący obowiązki dyrek-
tora Korporacji Runcitera otrzymam wyższą pensję; będę w stanie spłacić moje
długi, razem z zaległymi podatkami, karami i grzywnami, których wydział podat-
kowy. . .
— Bez Pat Conley? Bez jej pomocy?
— Teraz mogę ją wyrzucić — stwierdził Joe.
— Nie jestem pewien — powiedział Al.
— Mogę teraz zacząć od nowa, nowe życie. — Potrafię kierować firmą, pomy-
ślał. Z pewnością nie powtórzę błędu Runcitera: podszywający się pod Stantona
Micka Hollis nie zwabi ani mnie, ani moich inercjałów nigdzie poza Ziemię i nie będzie mógł nas tam zaatakować.
— Moim zdaniem — rzekł głucho głosem Al — jest w tobie pragnienie po-
rażki. Żaden układ okoliczności tego nie zmieni, nawet obecna sytuacja.